Czternastolatek
przesunął dłonią po puszystej, jasnej, czarno nakrapianej szyi kuca,
wyczuwając, jak ten drży z zimna. Zdawał sobie sprawę z tego, że zabieranie ze
sobą wrażliwego wałacha na taką pogodę nie jest dobrym pomysłem, ale żadnemu
innemu wierzchowcowi nie ufał tak, jak staremu Svaipnirowi. Wiał przeszywająco
zimny wiatr, niosąc ze sobą kurtyny śniegu, które bezlitośnie uderzały w
jeźdźca. Świeże zaspy sięgały już nadgarstków kuca, który do najniższych nie
należał, miał bowiem prawie pięć stóp w kłębie. Andre nasunął głębiej obszyty
lisim futrem kaptur i na powrót wpatrzył się w oblodzoną ścieżkę, znikającą
między przygiętymi ciężarem śniegu świerkami. Od dziesięciu dni przyjeżdżał tuż
przed zmrokiem na wschodnią granicę Renarlig, aby wypatrywać swojego ojca,
który według informacji przywiezionej przez posłańców dwa tygodnie wcześniej, miał
niedługo wrócić spoza granicy Dzikich Krajów. Słońce zniknęło już za odległymi
wzgórzami za plecami Andrego. Chłopak westchnął cicho, wydychając gęsty kłąb
pary, poklepał Svaipnira po szyi i ściągnął wodze, zawracając kucyka, który z
trudem wyszarpnął krótkie nogi ze sterty śniegu. Nie zdążył ujechać pięciu
jardów, gdy rozległ się za nim dźwięk rogu,
a potem uszu chłopca doszedł stłumiony przez półmetrową warstwę śniegu
tętent setek kopyt. Andre obrócił się odruchowo w siodle, przypadkowo
pociągając za wodze i zmuszając swojego taranta do zwolnienia kroku. Svaipnir parsknął
gniewnie, zaraz jednak postawił uszy, obserwując nadjeżdżających żołnierzy z
zainteresowaniem niemal tak dużym, jakie przejawiał jego właściciel.
Na czele oddziału,
spowity w długi płaszcz podszyty futrem białego niedźwiedzia, jechał sir Natan
Vynter, ojciec Andrego. Niedawno dobiegł czterdziestki, jednak od zawsze
wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Dopiero teraz Andre
zorientował się, że wszyscy mówiący mu, że wdał się w ojca, mieli rację. Nastolatek
miał bowiem te same wysokie kości policzkowe, prosty nos i wyraz jasnych oczu –
tyle że o ile Natan miał oczy najogólniej mówiąc jasnoniebieskie, o tyle Andre odziedziczył
ich szarozielony kolor po matce, a rudobrązowe włosy zaczesywał do tyłu, w
przeciwieństwie do ojca, który o takie sprawy nie dbał. Lord Lof-Vynter dosiadał
wierzchowca prezentującego się równie okazale, jak on – potężnego, wysokiego w
kłębie na ponad sześć i pół stopy śnieżnobiałego ogiera o gęsto owłosionych
pęcinach, baranim profilu łba i grzywie i ogonie krótko podciętych. Długie uszy
konia zawsze były skierowane lekko do tyłu, a szerokie czoło było wypukłe, co –
jak Andre dobrze wiedział – było uznawane za niezawodną oznakę złego charakteru
zwierzęcia. I w tym przypadku się to sprawdzało. Chłopiec od zawsze bał się
tego konia, i myślał sobie nie raz, że pasowałoby do niego miano „Demona”, sir
Natan jednak nazywał zwierzę po prostu Koniem. Teraz ogier, o wiele
przewyższający Svaipnira, podniósł lekko łeb na długiej, umięśnionej szyi i
poruszył nieznacznie uszami. Ciemnobrązowe oczy spojrzały z wyższością na włochatego
kuca, a z wielkich nozdrzy wydobyła się gęsta, mlecznobiała chmura pary, rozwiewająca
się powoli w zimnym powietrzu. Nad całym, liczącym około stu jeźdźców oddziałem
miotała się w konwulsjach szarpana wiatrem biała chorągiew, na której widniał stojący
dęba, jasnoszary renifer – herb rodu Vynterów.
Nawet, jeśli
Natan zdziwił się na widok swego najstarszego syna, nie okazał tego po sobie. Zrównał
się z nim, a Svaipnir prychnął głośno, tuląc uszy i wbił żółte zęby w nasadę
szyi Konia, bo wyżej nie dosięgał.
- Przytrzymaj go
krócej – powiedział beznamiętnie ojciec Andrego, ściągając lekko prawą wodzę, aby
uprzedzić kontratak swego rumaka. Chłopiec bez słowa zebrał wodze, wykręcając łeb
kuca w lewo. Niezadowolony takim postępowaniem swego jeźdźca Svaipnir zarżał
stłumionym głosem i otworzył pysk, próbując wypchnąć językiem wędzidło. Andre klepnął
go w łopatkę, jednak wierzchowiec zignorował to i znowu gniewnie parsknął.
- Nie powinieneś
go wyprowadzać na taką pogodę. Zaziębi się i tym razem może nie przeżyć – stwierdził
Natan, znowu nie zaszczycając syna choćby spojrzeniem. Andre wbił wzrok w przedni
łęk swojego siodła.
- Wiem – mruknął
cicho.
- Wiesz, a mimo
to nadal to robisz – odparł ojciec z nutą nagany w głosie. Czternastolatek znów
szarpnął wodze swego kuca, powstrzymując go przed kolejnym podgryzieniem
ogromnego konia, i odważył się zadać pytanie, drżąc z niecierpliwości.
- Ilu Erpenów
wysłałeś do Helvadu? – Zawsze go to interesowało. Było to, odkąd pamiętał,
pierwsze pytanie, które zadawał ojcu, gdy ten wracał z Dzikich Krajów. Nie było
mu dane jednak pytać o to zbyt często, bowiem widywał ojca raz na rok, a
zdarzało się, że nawet rzadziej.
- Czterech.
Mogło być i pięciu – Kątem oka Andre zauważył, że dwóch braci Brink, dwudziestoparoletnich
blondynów, ściągnęło na te słowa wodze swoich kasztanowatych koni, patrząc po
sobie ze zmieszaniem. Zastanawiając się, dlaczego tak żywiołowo zareagowali, Andre
znów przystopował Svaipnira, odpowiadającego bardzo gwałtownie na najwyraźniej
niewerbalne zaczepki Konia. Co go
ugryzło?, pomyślał chłopak, ciągnąc za wodze, aż kuc zatańczył w miejscu, a
zaraz potem powrócił do krótkiego kłusa, który był dla niego konieczny, aby
dorównać kroku wielkiemu ogierowi, posuwającego się do przodu stępem, długimi, niskimi
krokami. Gdyby konie potrafiły warczeć, to właśnie taki dźwięk wydobywałby się
z szeroko otwartego pyska Svaipnira. Zamiast niego pojawił się jedynie kłąb
pary, a kuc parsknął, pochylając głowę i trzęsąc się z zimna. Koń przechylił
nieco potężny łeb, zerkając jednym okiem na zziębniętego kucyka. Andre mógłby
przysiąc, że rumak uśmiechnął się lekko z pogardą. Nienawidzę tego bydlaka, przemknęło mu przez głowę, kiedy znowu
wykręcił łeb szarpiącego się coraz gwałtowniej kucyka.
Po półgodzinie
drogi oddział dotarł do Lof-Vynter, stolicy lenna Renarlig. Miasto otoczone
było palisadą i wałem ziemnym, a niskie, drewniane domy stały ciasno stłoczone
wokół siedziby rodu Vynterów. W całym Królestwie Północy było kilka takich miejscowości,
założonych przez najbardziej wpływowe rodziny. Lof-Vynter znajdowało się
spośród nich najbliżej granicy Dzikich Krajów – wielkie, groźne góry majaczyły
na wschodzie, a czasem niewielkie grupki Erpenów przebijały się przez nie, tylko
po to, aby zaraz ratować się ucieczką, bądź też zostać rozniesionymi w pył
przez ludzi Północy. Setka koni wjechała wolnym stępem przez trzynastostopową
bramę, widniejącą w palisadzie wysokiej na dwadzieścia stóp. Ich kopyta zadźwięczały
przez chwilę na brukowanej drodze, zaraz jednak natrafiły na sporą zaspę,
leżącą w poprzek drogi i ucichły. Po obydwu stronach ulicy znajdowały się
długie rzędy domów z jasnego, sosnowego drewna. Biały ogier przekroczył stertę
śniegu jednym, długim krokiem, a tarantowaty kuc, bezskutecznie próbujący
dotrzymać mu kroku, potknął się i omal nie wylądował na poboczu. Andre
pociągnął za wodze, pomagając wierzchowcowi stanąć nieco pewniej na nogach. Rozejrzał
się, nieco zażenowany. W międzyczasie, gdy on szarpał się ze Svaipnirem, zdążyło
go minąć już kilkunastu żołnierzy. Natan zupełnie zignorował wybryk starego
kuca, podobnie jak – co było zadziwiające – Koń, i nawet nie ściągnął wodzy,
kiedy jego syn prawie wylądował w blisko dwumetrowej, oblodzonej zaspie. Czternastolatek
wzruszył ramionami, czekając cierpliwie, aż miną go wszyscy jeźdźcy, bowiem
droga była dosyć wąska.
Powlókł się za
nimi niemrawym stępem. Svaipnir parskał zirytowany, wstrząsając grzywą i
kłapiąc zębami centymetry od długiego, białego ogona jadącego przed nimi
kasztanowatego wałacha. Chłopak nie potrafił, i nawet nie chciał nad nim
zapanować. Droga wznosiła się i falowała po stromym zboczu wzgórza. Wśród chat
zaczęły przeważać budynki przynajmniej częściowo murowane. Było też coraz
więcej dwupiętrowych domów. Dropiaty kuc ślizgał się i potykał na oblodzonych,
brukowych płytach. Kilka razy powinęła mu się noga i zatrzymywał się dopiero na
kupie śniegu na poprzednim zakręcie drogi. Andre nie po raz pierwszy w życiu
zaczynał mieć dość swojego wierzchowca. Svaipnir nic sobie nie robił z tego, że
sędziwy jak na konia wiek piętnastu lat zobowiązywał go do zachowania
przynajmniej odrobiny powagi. Po dłuższym wspinaniu się na wzgórze, porośnięte
gdzieniegdzie iglastymi krzakami, kolumna jeźdźców dotarła do wznoszącego się
na niemal pięćdziesiąt stóp muru z szarego granitu. Otwarta teraz, wysoka i
szeroka na co najmniej dwadzieścia stóp brama widniała w wieży na planie
kwadratu, sięgającej stu stóp wysokości. Identyczne wieże znajdowały się w
odstępach kilkudziesięciu jardów na całej długości muru szerokiego na tyle, aby
po jego szczycie mogło przejechać obok siebie pięć koni. Przeważnie
kasztanowate i gniade wierzchowce żołnierzy skręciły, znikając wkrótce za
załomem muru. Kuc Andrego nadstawił uszu, odprowadzając je wzrokiem, i
prychnął, wykorzystując okazję podejścia bliżej białego ogiera, którego jedyną
reakcją było smagnięcie Svaipnira ogonem po oczach. Po tym, jednym z
nielicznych, akcie samowoli wierzchowiec wjechał przez bramę, a Svaipnir
podążył za nim, szarpiąc się i stając co parę kroków dęba, ku przerażeniu i
zdenerwowaniu swojego jeźdźca.
W północnym
skraju rozległego, pokrytego grubą warstwą śniegu placu widać było trzypiętrowy
budynek z tej samej skały, co mur, uwieńczony basztą prawie dwa razy wyższą od
tych widniejących w murze. Po lewej znajdowały się niskie, ceglane stajnie, a
po prawej kilka innych budynków, nad których przeznaczeniem Andre się nigdy
specjalnie nie zastanawiał. Na progu jednego z nich leżało wielkie, szare
stworzenie, przypominające wilka, jeśli nie liczyć skórzanej obroży na
włochatej szyi i zagiętej końcówki prawego ucha. Teraz podniosło łeb, węsząc,
po czym zerwało się i ruszyło pędem w stronę koni. Dla starego Svaipnira
przebrała się miarka. Kuc zarżał przenikliwie, wybijając się ze wszystkich
czterech nóg i odskakując na trzy jardy w bok. Tym razem chłopiec nie utrzymał
się na jego grzbiecie, tylko z głuchym hukiem runął na ziemię. Zerwał się
natychmiast, wypluwając śnieg i chwytając obolałą ręką wodze wierzchowca. Nie
zważał na tępy ból w prawym boku, patrzył jedynie, jak ogromny wilczur o
imieniu Kieł – nadanym w zasadzie nie wiadomo przez kogo – skacze z niepoważną
radością wokół ogromnego siwka, szczekając basowo i machając puszystym ogonem. Koń
znosił wygłupy psa ze stoickim spokojem, kładąc jedynie uszy nieco bardziej
płasko. Jego jeździec natomiast rzucił synowi przeciągłe, wyprane z emocji
spojrzenie. Kiedy Kieł zorientował się, że nie ma co liczyć na ciepłe powitanie
ze strony swego pana, przestał ujadać i ruszył wolnym truchtem w kierunku
Andrego, merdając wściekle ogonem. Svaipnir zarżał ogłuszająco, wyrwał wodze z
ręki chłopca i umknął galopem. Pies zatrzymał się tuż przed nastolatkiem,
węsząc głośno i patrząc na niego wyczekująco. Andre bez większego przekonania
podrapał wilczura za uchem, kątem oka zauważając swoją matkę i starszą siostrę.
Villemo miała
trzydzieści siedem lat, wciąż jednak uważana była powszechnie za piękną i
pociągającą kobietę. Niejeden zazdrościł lordowi Vynterowi takiej żony, ale
tylko kilku odważyło się powiedzieć to na głos. Matka Andrego miała, tak samo
jak on, zielonoszare oczy, a długie, falujące lekko, jasnobrązowe włosy o miedzianym
połysku sięgały do połowy pleców. Teraz kryły się pod szarym futrem, którego
kaptur rzucał cień na jej twarz. Jej jedyna córka – i zarazem najstarsze
dziecko – siedemnastoletnia Shira, była do niej bardzo podobna, choć oczy miała
niebieskie po ojcu, a ognistorude włosy opadały jej na plecy, sięgając aż do
pasa. Ubrana była w prostą, białą suknię do kostek, w kilku miejscach
poznaczoną plamami błota. Trzymała w prawej ręce wodze Svaipnira, a lewą
gładziła kuca po łbie, rzucając młodszemu bratu na przemian pogardliwe i
porozumiewawcze spojrzenia. Od zawsze miała podejście do zwierząt, nawet tak –
zdaniem Andrego – głupich, jak stary Svaipnir. I od zawsze nienawidziła
siedzieć bezczynnie w zamku. Podeszła do brata, ciągnąc za sobą kuca, który
podejrzliwie wpatrywał się w wielkiego psa, drżąc i poruszając uszami w przód i
w tył. Kieł przekrzywił łeb, także patrząc na nadchodzące zwierzę, a potem
szczeknął raz i drugi i podbiegł do niego. Shira omal nie upadła, gdy Svaipnir
uskoczył nagle, jednak utrzymała wodze i pociągnęła wierzchowca z powrotem, przemawiając
do niego uspokajająco. Podała wodze Andremu, a sama poszła po Konia. Andre
westchnął z rezygnacją i ruszył w stronę stajni. Kuc ochoczo rzucił się szybkim
kłusem, starając się jak najbardziej oddalić od podekscytowanego wilczura.
Stajnia nie była
zbyt wysokim budynkiem. Do wysokości metra była murowana, wyżej zaś drewniana. Przegrody
miały trzy na pięć metrów, wyłożone były śmierdzącą, nadgniłą słomą, i zamykane
rozpadającymi się drzwiami. Svaipnir wpadł do pierwszej z brzegu, zahaczając jedną
z tylnych nóg o próg, wyrywając się Andremu, i prawie się przewrócił. Skulił
się w kącie, patrząc szeroko otwartymi oczami na psa, który zajrzał do boksu,
węsząc z zainteresowaniem. Po chwili wilczur wręcz wytarzał się w
przesiąkniętej końskim moczem słomie, a na jego pysku malowała się prawdziwa
rozkosz. Andre przez jakiś czas patrzył na niego osłupiały, zanim wreszcie oprzytomniał
i podszedł do trzęsącego się ze strachu kuca. Chwycił za boczny pasek ogłowia,
a Svaipnir zarzucił gwałtownie łbem, przebiegając w drugi kąt stajni.
- Wystarczająco
już mi narobiłeś dziś wstydu – warknął na niego Andre.
-
Niewystarczająco, jak dla mnie – rozległ się w drzwiach rozbawiony głos. Shira
trzymała Konia przy pysku, sięgając potężnemu zwierzęciu ledwie do łopatek, i
uśmiechała się drwiąco.
- Nikt cię nie
pyta o zdanie – mruknął jej brat, walcząc z popręgiem od siodła przebierającego
nogami w miejscu Svaipnira.
- Wiem – Dziewczyna
wzruszyła ramionami, po czym spojrzała na turlającego się po podłodze stajni psa.
– Kieł, wypieprzaj stąd – powiedziała, nie starając się specjalnie o dobór
słownictwa. Była to kolejna z wielu jej specyficznych cech – nie wysławiała się
tak, jak przystało na córkę lorda Północy. Choć jej bratu jak najbardziej to
pasowało. Wilczur wstał z podkulonym ogonem, patrząc żałośnie na Shirę, i
wylazł ponuro ze stajni, kładąc się na swoim zwyczajowym miejscu. Dziewczyna
wprowadziła wielkiego ogiera do sąsiedniego boksu. Koń bez oporu pochylił łeb,
pozwalając jej zdjąć ogłowie. Andre patrzył na to z irytacją, on bowiem wciąż próbował
ściągnąć z roztrzęsionego Svaipnira siodło. Wreszcie mu się to udało, powiesił
je na przegrodzie i chwycił grzywę kucyka, przeklinając pod nosem jego głupotę.
Rozpiął ogłowie i zdjął je z łba zwierzęcia, które natychmiastowo skoczyło w
stronę wyjścia, nie dając chłopakowi czasu na reakcję.
- Teraz po niego
idź – powiedziała ze złośliwym uśmiechem Shira, patrząc za uciekającym kucem. –
Nie, już nie musisz – dodała po chwili, gdy jej brat odkładał uzdę, szykując
się na gonitwę za tym przeklętym zwierzakiem. Svaipnir, z niezbyt zadowoloną
miną i przygiętym nisko łbem, nadszedł prowadzony przez Natana, trzymającego długi
kosmyk białawej grzywy kuca. Andre przełknął głośno ślinę.
~~~~~~
Taa, proszę się nie czepiać Natana, proszę się go nie czepiać...
EDIT: Co z tego, że jest rudy.. :D
EDIT: Co z tego, że jest rudy.. :D
Choć może nikt się nie zorientuje...
Dedykacja tym razem dla.. Angie, która mnie wspiera, zwłaszcza w sprawach dotyczących Natana. I nikt nie wie czemu, prawda?..