niedziela, 26 stycznia 2014

Taa.

Blog stoi w miejscu.

I niestety, przykro mi to mówić, ale póki nie dostanę nagłego kopniaka od Weny, nie ruszy.

Jest to jednak dobry pretekst do prac porządkowych, które zamierzam przeprowadzić... jeszcze w tym tygodniu (zakładając, że niedziela jest pierwszym dniem tygodnia).

Cierpliwości, niedługo (względnie) pojawi się kolejny rozdział, jak tylko go skończę.

Jeszcze tylko półtora tysiąca wyrazów trzeba napisać i będzie!

wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział II. Cena głupoty - Andre

Czternastolatek przesunął dłonią po puszystej, jasnej, czarno nakrapianej szyi kuca, wyczuwając, jak ten drży z zimna. Zdawał sobie sprawę z tego, że zabieranie ze sobą wrażliwego wałacha na taką pogodę nie jest dobrym pomysłem, ale żadnemu innemu wierzchowcowi nie ufał tak, jak staremu Svaipnirowi. Wiał przeszywająco zimny wiatr, niosąc ze sobą kurtyny śniegu, które bezlitośnie uderzały w jeźdźca. Świeże zaspy sięgały już nadgarstków kuca, który do najniższych nie należał, miał bowiem prawie pięć stóp w kłębie. Andre nasunął głębiej obszyty lisim futrem kaptur i na powrót wpatrzył się w oblodzoną ścieżkę, znikającą między przygiętymi ciężarem śniegu świerkami. Od dziesięciu dni przyjeżdżał tuż przed zmrokiem na wschodnią granicę Renarlig, aby wypatrywać swojego ojca, który według informacji przywiezionej przez posłańców dwa tygodnie wcześniej, miał niedługo wrócić spoza granicy Dzikich Krajów. Słońce zniknęło już za odległymi wzgórzami za plecami Andrego. Chłopak westchnął cicho, wydychając gęsty kłąb pary, poklepał Svaipnira po szyi i ściągnął wodze, zawracając kucyka, który z trudem wyszarpnął krótkie nogi ze sterty śniegu. Nie zdążył ujechać pięciu jardów, gdy rozległ się za nim dźwięk rogu,  a potem uszu chłopca doszedł stłumiony przez półmetrową warstwę śniegu tętent setek kopyt. Andre obrócił się odruchowo w siodle, przypadkowo pociągając za wodze i zmuszając swojego taranta do zwolnienia kroku. Svaipnir parsknął gniewnie, zaraz jednak postawił uszy, obserwując nadjeżdżających żołnierzy z zainteresowaniem niemal tak dużym, jakie przejawiał jego właściciel.
Na czele oddziału, spowity w długi płaszcz podszyty futrem białego niedźwiedzia, jechał sir Natan Vynter, ojciec Andrego. Niedawno dobiegł czterdziestki, jednak od zawsze wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Dopiero teraz Andre zorientował się, że wszyscy mówiący mu, że wdał się w ojca, mieli rację. Nastolatek miał bowiem te same wysokie kości policzkowe, prosty nos i wyraz jasnych oczu – tyle że o ile Natan miał oczy najogólniej mówiąc jasnoniebieskie, o tyle Andre odziedziczył ich szarozielony kolor po matce, a rudobrązowe włosy zaczesywał do tyłu, w przeciwieństwie do ojca, który o takie sprawy nie dbał. Lord Lof-Vynter dosiadał wierzchowca prezentującego się równie okazale, jak on – potężnego, wysokiego w kłębie na ponad sześć i pół stopy śnieżnobiałego ogiera o gęsto owłosionych pęcinach, baranim profilu łba i grzywie i ogonie krótko podciętych. Długie uszy konia zawsze były skierowane lekko do tyłu, a szerokie czoło było wypukłe, co – jak Andre dobrze wiedział – było uznawane za niezawodną oznakę złego charakteru zwierzęcia. I w tym przypadku się to sprawdzało. Chłopiec od zawsze bał się tego konia, i myślał sobie nie raz, że pasowałoby do niego miano „Demona”, sir Natan jednak nazywał zwierzę po prostu Koniem. Teraz ogier, o wiele przewyższający Svaipnira, podniósł lekko łeb na długiej, umięśnionej szyi i poruszył nieznacznie uszami. Ciemnobrązowe oczy spojrzały z wyższością na włochatego kuca, a z wielkich nozdrzy wydobyła się gęsta, mlecznobiała chmura pary, rozwiewająca się powoli w zimnym powietrzu. Nad całym, liczącym około stu jeźdźców oddziałem miotała się w konwulsjach szarpana wiatrem biała chorągiew, na której widniał stojący dęba, jasnoszary renifer – herb rodu Vynterów.
Nawet, jeśli Natan zdziwił się na widok swego najstarszego syna, nie okazał tego po sobie. Zrównał się z nim, a Svaipnir prychnął głośno, tuląc uszy i wbił żółte zęby w nasadę szyi Konia, bo wyżej nie dosięgał.
- Przytrzymaj go krócej – powiedział beznamiętnie ojciec Andrego, ściągając lekko prawą wodzę, aby uprzedzić kontratak swego rumaka. Chłopiec bez słowa zebrał wodze, wykręcając łeb kuca w lewo. Niezadowolony takim postępowaniem swego jeźdźca Svaipnir zarżał stłumionym głosem i otworzył pysk, próbując wypchnąć językiem wędzidło. Andre klepnął go w łopatkę, jednak wierzchowiec zignorował to i znowu gniewnie parsknął.
- Nie powinieneś go wyprowadzać na taką pogodę. Zaziębi się i tym razem może nie przeżyć – stwierdził Natan, znowu nie zaszczycając syna choćby spojrzeniem. Andre wbił wzrok w przedni łęk swojego siodła.
- Wiem – mruknął cicho.
- Wiesz, a mimo to nadal to robisz – odparł ojciec z nutą nagany w głosie. Czternastolatek znów szarpnął wodze swego kuca, powstrzymując go przed kolejnym podgryzieniem ogromnego konia, i odważył się zadać pytanie, drżąc z niecierpliwości.
- Ilu Erpenów wysłałeś do Helvadu? – Zawsze go to interesowało. Było to, odkąd pamiętał, pierwsze pytanie, które zadawał ojcu, gdy ten wracał z Dzikich Krajów. Nie było mu dane jednak pytać o to zbyt często, bowiem widywał ojca raz na rok, a zdarzało się, że nawet rzadziej.
- Czterech. Mogło być i pięciu – Kątem oka Andre zauważył, że dwóch braci Brink, dwudziestoparoletnich blondynów, ściągnęło na te słowa wodze swoich kasztanowatych koni, patrząc po sobie ze zmieszaniem. Zastanawiając się, dlaczego tak żywiołowo zareagowali, Andre znów przystopował Svaipnira, odpowiadającego bardzo gwałtownie na najwyraźniej niewerbalne zaczepki Konia. Co go ugryzło?, pomyślał chłopak, ciągnąc za wodze, aż kuc zatańczył w miejscu, a zaraz potem powrócił do krótkiego kłusa, który był dla niego konieczny, aby dorównać kroku wielkiemu ogierowi, posuwającego się do przodu stępem, długimi, niskimi krokami. Gdyby konie potrafiły warczeć, to właśnie taki dźwięk wydobywałby się z szeroko otwartego pyska Svaipnira. Zamiast niego pojawił się jedynie kłąb pary, a kuc parsknął, pochylając głowę i trzęsąc się z zimna. Koń przechylił nieco potężny łeb, zerkając jednym okiem na zziębniętego kucyka. Andre mógłby przysiąc, że rumak uśmiechnął się lekko z pogardą. Nienawidzę tego bydlaka, przemknęło mu przez głowę, kiedy znowu wykręcił łeb szarpiącego się coraz gwałtowniej kucyka.
Po półgodzinie drogi oddział dotarł do Lof-Vynter, stolicy lenna Renarlig. Miasto otoczone było palisadą i wałem ziemnym, a niskie, drewniane domy stały ciasno stłoczone wokół siedziby rodu Vynterów. W całym Królestwie Północy było kilka takich miejscowości, założonych przez najbardziej wpływowe rodziny. Lof-Vynter znajdowało się spośród nich najbliżej granicy Dzikich Krajów – wielkie, groźne góry majaczyły na wschodzie, a czasem niewielkie grupki Erpenów przebijały się przez nie, tylko po to, aby zaraz ratować się ucieczką, bądź też zostać rozniesionymi w pył przez ludzi Północy. Setka koni wjechała wolnym stępem przez trzynastostopową bramę, widniejącą w palisadzie wysokiej na dwadzieścia stóp. Ich kopyta zadźwięczały przez chwilę na brukowanej drodze, zaraz jednak natrafiły na sporą zaspę, leżącą w poprzek drogi i ucichły. Po obydwu stronach ulicy znajdowały się długie rzędy domów z jasnego, sosnowego drewna. Biały ogier przekroczył stertę śniegu jednym, długim krokiem, a tarantowaty kuc, bezskutecznie próbujący dotrzymać mu kroku, potknął się i omal nie wylądował na poboczu. Andre pociągnął za wodze, pomagając wierzchowcowi stanąć nieco pewniej na nogach. Rozejrzał się, nieco zażenowany. W międzyczasie, gdy on szarpał się ze Svaipnirem, zdążyło go minąć już kilkunastu żołnierzy. Natan zupełnie zignorował wybryk starego kuca, podobnie jak – co było zadziwiające – Koń, i nawet nie ściągnął wodzy, kiedy jego syn prawie wylądował w blisko dwumetrowej, oblodzonej zaspie. Czternastolatek wzruszył ramionami, czekając cierpliwie, aż miną go wszyscy jeźdźcy, bowiem droga była dosyć wąska.
Powlókł się za nimi niemrawym stępem. Svaipnir parskał zirytowany, wstrząsając grzywą i kłapiąc zębami centymetry od długiego, białego ogona jadącego przed nimi kasztanowatego wałacha. Chłopak nie potrafił, i nawet nie chciał nad nim zapanować. Droga wznosiła się i falowała po stromym zboczu wzgórza. Wśród chat zaczęły przeważać budynki przynajmniej częściowo murowane. Było też coraz więcej dwupiętrowych domów. Dropiaty kuc ślizgał się i potykał na oblodzonych, brukowych płytach. Kilka razy powinęła mu się noga i zatrzymywał się dopiero na kupie śniegu na poprzednim zakręcie drogi. Andre nie po raz pierwszy w życiu zaczynał mieć dość swojego wierzchowca. Svaipnir nic sobie nie robił z tego, że sędziwy jak na konia wiek piętnastu lat zobowiązywał go do zachowania przynajmniej odrobiny powagi. Po dłuższym wspinaniu się na wzgórze, porośnięte gdzieniegdzie iglastymi krzakami, kolumna jeźdźców dotarła do wznoszącego się na niemal pięćdziesiąt stóp muru z szarego granitu. Otwarta teraz, wysoka i szeroka na co najmniej dwadzieścia stóp brama widniała w wieży na planie kwadratu, sięgającej stu stóp wysokości. Identyczne wieże znajdowały się w odstępach kilkudziesięciu jardów na całej długości muru szerokiego na tyle, aby po jego szczycie mogło przejechać obok siebie pięć koni. Przeważnie kasztanowate i gniade wierzchowce żołnierzy skręciły, znikając wkrótce za załomem muru. Kuc Andrego nadstawił uszu, odprowadzając je wzrokiem, i prychnął, wykorzystując okazję podejścia bliżej białego ogiera, którego jedyną reakcją było smagnięcie Svaipnira ogonem po oczach. Po tym, jednym z nielicznych, akcie samowoli wierzchowiec wjechał przez bramę, a Svaipnir podążył za nim, szarpiąc się i stając co parę kroków dęba, ku przerażeniu i zdenerwowaniu swojego jeźdźca.
W północnym skraju rozległego, pokrytego grubą warstwą śniegu placu widać było trzypiętrowy budynek z tej samej skały, co mur, uwieńczony basztą prawie dwa razy wyższą od tych widniejących w murze. Po lewej znajdowały się niskie, ceglane stajnie, a po prawej kilka innych budynków, nad których przeznaczeniem Andre się nigdy specjalnie nie zastanawiał. Na progu jednego z nich leżało wielkie, szare stworzenie, przypominające wilka, jeśli nie liczyć skórzanej obroży na włochatej szyi i zagiętej końcówki prawego ucha. Teraz podniosło łeb, węsząc, po czym zerwało się i ruszyło pędem w stronę koni. Dla starego Svaipnira przebrała się miarka. Kuc zarżał przenikliwie, wybijając się ze wszystkich czterech nóg i odskakując na trzy jardy w bok. Tym razem chłopiec nie utrzymał się na jego grzbiecie, tylko z głuchym hukiem runął na ziemię. Zerwał się natychmiast, wypluwając śnieg i chwytając obolałą ręką wodze wierzchowca. Nie zważał na tępy ból w prawym boku, patrzył jedynie, jak ogromny wilczur o imieniu Kieł – nadanym w zasadzie nie wiadomo przez kogo – skacze z niepoważną radością wokół ogromnego siwka, szczekając basowo i machając puszystym ogonem. Koń znosił wygłupy psa ze stoickim spokojem, kładąc jedynie uszy nieco bardziej płasko. Jego jeździec natomiast rzucił synowi przeciągłe, wyprane z emocji spojrzenie. Kiedy Kieł zorientował się, że nie ma co liczyć na ciepłe powitanie ze strony swego pana, przestał ujadać i ruszył wolnym truchtem w kierunku Andrego, merdając wściekle ogonem. Svaipnir zarżał ogłuszająco, wyrwał wodze z ręki chłopca i umknął galopem. Pies zatrzymał się tuż przed nastolatkiem, węsząc głośno i patrząc na niego wyczekująco. Andre bez większego przekonania podrapał wilczura za uchem, kątem oka zauważając swoją matkę i starszą siostrę.
Villemo miała trzydzieści siedem lat, wciąż jednak uważana była powszechnie za piękną i pociągającą kobietę. Niejeden zazdrościł lordowi Vynterowi takiej żony, ale tylko kilku odważyło się powiedzieć to na głos. Matka Andrego miała, tak samo jak on, zielonoszare oczy, a długie, falujące lekko, jasnobrązowe włosy o miedzianym połysku sięgały do połowy pleców. Teraz kryły się pod szarym futrem, którego kaptur rzucał cień na jej twarz. Jej jedyna córka – i zarazem najstarsze dziecko – siedemnastoletnia Shira, była do niej bardzo podobna, choć oczy miała niebieskie po ojcu, a ognistorude włosy opadały jej na plecy, sięgając aż do pasa. Ubrana była w prostą, białą suknię do kostek, w kilku miejscach poznaczoną plamami błota. Trzymała w prawej ręce wodze Svaipnira, a lewą gładziła kuca po łbie, rzucając młodszemu bratu na przemian pogardliwe i porozumiewawcze spojrzenia. Od zawsze miała podejście do zwierząt, nawet tak – zdaniem Andrego – głupich, jak stary Svaipnir. I od zawsze nienawidziła siedzieć bezczynnie w zamku. Podeszła do brata, ciągnąc za sobą kuca, który podejrzliwie wpatrywał się w wielkiego psa, drżąc i poruszając uszami w przód i w tył. Kieł przekrzywił łeb, także patrząc na nadchodzące zwierzę, a potem szczeknął raz i drugi i podbiegł do niego. Shira omal nie upadła, gdy Svaipnir uskoczył nagle, jednak utrzymała wodze i pociągnęła wierzchowca z powrotem, przemawiając do niego uspokajająco. Podała wodze Andremu, a sama poszła po Konia. Andre westchnął z rezygnacją i ruszył w stronę stajni. Kuc ochoczo rzucił się szybkim kłusem, starając się jak najbardziej oddalić od podekscytowanego wilczura.
Stajnia nie była zbyt wysokim budynkiem. Do wysokości metra była murowana, wyżej zaś drewniana. Przegrody miały trzy na pięć metrów, wyłożone były śmierdzącą, nadgniłą słomą, i zamykane rozpadającymi się drzwiami. Svaipnir wpadł do pierwszej z brzegu, zahaczając jedną z tylnych nóg o próg, wyrywając się Andremu, i prawie się przewrócił. Skulił się w kącie, patrząc szeroko otwartymi oczami na psa, który zajrzał do boksu, węsząc z zainteresowaniem. Po chwili wilczur wręcz wytarzał się w przesiąkniętej końskim moczem słomie, a na jego pysku malowała się prawdziwa rozkosz. Andre przez jakiś czas patrzył na niego osłupiały, zanim wreszcie oprzytomniał i podszedł do trzęsącego się ze strachu kuca. Chwycił za boczny pasek ogłowia, a Svaipnir zarzucił gwałtownie łbem, przebiegając w drugi kąt stajni.
- Wystarczająco już mi narobiłeś dziś wstydu – warknął na niego Andre.
- Niewystarczająco, jak dla mnie – rozległ się w drzwiach rozbawiony głos. Shira trzymała Konia przy pysku, sięgając potężnemu zwierzęciu ledwie do łopatek, i uśmiechała się drwiąco.
- Nikt cię nie pyta o zdanie – mruknął jej brat, walcząc z popręgiem od siodła przebierającego nogami w miejscu Svaipnira.
- Wiem – Dziewczyna wzruszyła ramionami, po czym spojrzała na turlającego się po podłodze stajni psa. – Kieł, wypieprzaj stąd – powiedziała, nie starając się specjalnie o dobór słownictwa. Była to kolejna z wielu jej specyficznych cech – nie wysławiała się tak, jak przystało na córkę lorda Północy. Choć jej bratu jak najbardziej to pasowało. Wilczur wstał z podkulonym ogonem, patrząc żałośnie na Shirę, i wylazł ponuro ze stajni, kładąc się na swoim zwyczajowym miejscu. Dziewczyna wprowadziła wielkiego ogiera do sąsiedniego boksu. Koń bez oporu pochylił łeb, pozwalając jej zdjąć ogłowie. Andre patrzył na to z irytacją, on bowiem wciąż próbował ściągnąć z roztrzęsionego Svaipnira siodło. Wreszcie mu się to udało, powiesił je na przegrodzie i chwycił grzywę kucyka, przeklinając pod nosem jego głupotę. Rozpiął ogłowie i zdjął je z łba zwierzęcia, które natychmiastowo skoczyło w stronę wyjścia, nie dając chłopakowi czasu na reakcję.
- Teraz po niego idź – powiedziała ze złośliwym uśmiechem Shira, patrząc za uciekającym kucem. – Nie, już nie musisz – dodała po chwili, gdy jej brat odkładał uzdę, szykując się na gonitwę za tym przeklętym zwierzakiem. Svaipnir, z niezbyt zadowoloną miną i przygiętym nisko łbem, nadszedł prowadzony przez Natana, trzymającego długi kosmyk białawej grzywy kuca. Andre przełknął głośno ślinę.

~~~~~~
Taa, proszę się nie czepiać Natana, proszę się go nie czepiać...
EDIT: Co z tego, że jest rudy.. :D
Choć może nikt się nie zorientuje...
Dedykacja tym razem dla.. Angie, która mnie wspiera, zwłaszcza w sprawach dotyczących Natana. I nikt nie wie czemu, prawda?..

Rozdział I. Poskromiona bestia - Kemer

Kemer Lae zakręcił trzymanym w prawej ręce końcem długiego, plecionego sznura i wbił spojrzenie zielonych oczu w swego przeciwnika. Wąskie, skośne, srebrzyste oczy o pionowych źrenicach, głęboko osadzone w opiętej czarną, gładką skórą, niemal końskiej czaszce odpowiedziały mu takim samym pewnym siebie spojrzeniem. Długie, spiczaste uszy poruszyły się w przód i w tył, a łeb na kościstej, wyciągniętej szyi obrócił się, gdy dwie pary cienkich jak patyki, czarnych nóg zadrobiły w miejscu, przekręcając wygięte w łuk, wychudłe ciało o dziewięćdziesiąt stopni. Nagi, połyskliwie czarny, czterostopowy ogon ze świstem przeciął powietrze. Był on najgroźniejszą bronią raturów, koniopodobnych stworzeń występujących dość pospolicie na pustkowiach Królestwa Na Wyspie. Tylko najodważniejsi mieszkańcy Królestwa mieli na tyle śmiałości, i niewykluczone, że także tupetu, aby stawać twarzą z twarz z Lordem Pustkowi, jak nazywany bywał ratur. Był on niezwykle szanowanym zwierzęciem, do tego stopnia, że jego sylwetka w galopie na żółtym tle znajdowała się w godle Królestwa. Dwudziestotrzyletni Kemer założył się o dziesięć sztuk srebra ze swoimi kolegami, siedzącymi teraz na rozklekotanym płocie otaczającym okrągłe, wydeptane setkami kopyt pole o średnicy trzydziestu stóp, że poskromi ostatnią schwytaną w tym miesiącu klacz ratura. Ubrany jedynie w lekką, piaskowej barwy tunikę i wysokie, nie skórzane, lecz uszyte z tkaniny buty, stanął naprzeciw niej z dwumetrową liną. Kosmyk sięgających ramion czarnych włosów opadł mu na twarz, odrzucił go machnięciem głowy i na nowo skupił swą uwagę na klaczy.
Zwierzę stało kilkanaście stóp od niego, wpatrując się w jego oczy bez śladu lęku. Ogon raz po raz śmigał to z jednego, to z drugiego jego boku, nakazując trzymanie się z daleka. Miał być to pierwszy ratur poskromiony przez Kemera. Chłopak od kilku lat przyglądał się z uwagą, jak jego ojciec Per obłaskawia te pustynne stworzenia. Ratury wyglądały dość chuderlawo w porównaniu z końmi czy wielbłądami, na tych swoich patykowatych, zakończonych rozdwojonymi, wąskimi kopytami nogach i z tą swoją pobłyskującą niebieskawo w świetle słońca skórą, jedynie na grzbiecie i szyi pokrytą cienką warstwą czarnych włosów. Były jednak niezwykle wytrzymałe i potrafiły w krótkim czasie osiągnąć swą maksymalną prędkość, przy której żaden koń by ich nie doścignął. Kemer postanowił sobie w duchu, że tą klacz zatrzyma dla siebie, i ruszył do przodu, uderzając końcem sznura o ziemię kilka stóp od tylnych nóg ratura. Stworzenie obróciło zad o dziewięćdziesiąt stopni, stając bokiem do chłopaka, i posłało mu spod przymkniętych powiek przeciągłe spojrzenie. Od strony ogrodzenia dobiegła salwa śmiechu. Niezrażony tym Kemer wziął zamach i uderzył znowu, tym razem smagając zwierzę po nogach tuż nad kopytami. Klacz zasyczała gniewnie, otwierając pysk i pokazując człowiekowi długie, białe kły i rozdwojony nieco czarny język, po czym wybiła się z tylnych kończyn do przodu, ruszając leniwym kłusem wokół wybiegu. Jej rywal uniósł jedną brew, przyjmując wyzwanie.
Ruszył szybkim krokiem, jednak nie biegiem, za raturem, raz po raz uderzając liną o ziemię i popędzając zwierzę do szybszego biegu. Ratur jednak nie miał na to specjalnej ochoty, kłusując niemrawo z zadartym wysoko łbem i co jakiś czas tylko, poganiany smagnięciami sznura po nogach, przebiegał dwa czy trzy kroki czymś w rodzaju galopu, zaraz jednak zwalniając znowu. Jego długi, smukły ogon raz po raz przecinał powietrze z głośnym dźwiękiem, ani razu jednak nie trafiając podążającego za nim człowieka. Kemer był bardzo cierpliwy. Ta gra ciągnęła się jakieś dwadzieścia minut. Wtedy chłopak wziął szeroki zamach i trzasnął liną po zadzie klaczy. Zwierzę znów wściekle zasyczało, wystawiając rozwidlony, gadzi język i rzuciło się galopem. Człowiek również zaczął biec, coraz to kolejne smagnięcia sznura dosięgały tylnych partii ciała ratura. W którymś momencie zwierzę pochyliło nagle łeb i zawróciło, ruszając wprost na rywala. Kemer zawahał się tylko przez ułamek sekundy, śmignął liną po oczach klaczy i krzyknął na nią. Ratur wydał z siebie wznoszący się syk, wyszczerzył zęby i obrócił się na tylnych nogach. Ogon wzbił tuman pyłu trzy czy cztery stopy od człowieka. Pościg trwał, klacz nie próbowała już więcej zmieniać kierunku biegu. Po dłuższym czasie zwiesiła głowę, kuląc spiczaste uszy i patrząc spode łba na podążającego za nią Kemera. Potem zwalniała stopniowo z oszalałego galopu do żwawego kłusa, aż wreszcie dreptała wokół wybiegu stępem, niczym pospolity, łagodny kucyk.
Kemer zwinął linę, położył obok siebie na ziemi i obrócił się tyłem do klaczy. Starał się ignorować lekko zszokowane i życzące mu jak najgorzej miny kolegów. Stał i czekał. Dłuższą chwilę później rozległy się za nim ciche kroki na piasku i chłopak poczuł gorący oddech żywego stworzenia na plecach. Zrobił trzy czy cztery kroki do przodu i zatrzymał się. Ostrożne kroki podążyły za nim i tym razem pokryty lepką, czarną skórą pysk spoczął na jego lewym ramieniu. Chłopak odsunął się o krok w prawo i spojrzał na zwierzę. Ratur patrzył na niego już z większym szacunkiem, choć w kącikach jego pozbawionych tęczówek oczu czaiła się jeszcze niepokorność. Kemer bez wstępnych ceregieli wyciągnął dłoń i poklepał klacz po boku łba. Nie uszło jego uwadze drgnięcie jej źrenic. Opuścił rękę i podszedł do płotu, na którym wisiał materiałowy kantar. Zdjął uprząż z palika i wyciągnął rękę z nią do ratura. Zwierzę nadstawiło uszu, potem skierowało je do tyłu, obwąchało kantar i trąciło go nosem. Chłopak uśmiechnął się lekko, prawą rękę położył na karku klaczy, a lewą wsunął jej uprząż na głowę. Nie zareagowała, więc chwycił za pasek z boku łba, otworzył spróchniałą bramę i wyprowadził ją na piaszczystą drogę. Koledzy poszli za nim, z nietęgimi minami.
Zaprowadził obłaskawione zwierzę do niskiej stajni, będącej tak naprawdę dwoma zadaszonymi rzędami niewielkich zagród. Klacz zadarła łeb, węsząc i przyglądając się izabelowatym koniom w pobliskich przegrodach. Kemer zamknął ją w pierwszym z brzegu boksie i zdjął jej z głowy kantar. Potem odwrócił się do swoich kolegów.
- W porządku. Poskromiłem ratura, zatem żądam teraz nagrody – powiedział spokojnym tonem, choć tak naprawdę z trudem powstrzymywał śmiech. Jego trzech towarzyszy popatrzyło po sobie i każdy z nich z niekrytą niechęcią sięgnął do kieszeni i wyjął z niej trzy srebrne monety. Chłopak chwycił je, udał, że przelicza, po czym z uśmiechem ironii znów podniósł wzrok.
- Jeszcze jedna.
Najstarszy ze stojących przed nim, dwudziestosześcioletni Sunig, spojrzał na niego spode łba, a widząc, że nie uzyska od przyjaciół wsparcia, wyłuskał najwyraźniej ostatnią swoją sztukę srebra i podał Kemerowi takim gestem, jakby ofiarował mu zgniły owoc. Usatysfakcjonowany syn Pera schował uczciwie zarobione pieniądze do kieszeni i wyciągnął rękę do klaczy. Ta trąciła ją pyskiem i przechyliła lekko łeb, przypatrując się swemu panu z mieszaniną sympatii i zniecierpliwienia. Chłopakowi natychmiast przyszedł do głowy pomysł na imię dla przyszłego wierzchowca.
- Od dziś zwiesz się Hati – oznajmił klaczy. Słowo to oznaczało w języku Królestwa Na Wyspie „uparta”. Wąskie, trójkątne oczy znów zlustrowały go niepokornym spojrzeniem, po czym Hati prychnęła mu w twarz, obróciła się na tylnych nogach i ukontentowana zanurzyła pysk w wiadrze z wodą.
***
- No dalej, Hati – powiedział cicho Kemer, podchodząc do klaczy i niosąc przed sobą siodło na wysokiej, drewnianej terlicy – była ona konieczna, aby utrzymać je na kościstym grzbiecie ratura. Ten ratur jednak nie miał najmniejszej ochoty na utrzymywanie na swoim grzbiecie czegokolwiek. Hati tańczyła w miejscu, wysuwając spomiędzy zakrzywionych kłów długi język i sycząc niemalże prześmiewczo. Po kolejnym gwałtownym ruchu chłopaka uskoczyła o pięć długich kroków w swoje lewo i stanęła przodem do niego, przekrzywiając łeb w charakterystyczny dla siebie sposób, po czym znów zasyczała. Kemer uniósł jedną brew i pokręcił z niedowierzaniem głową. Położył siodło na ziemi i cofnął się kilkanaście kroków. Znajdował się wraz ze swoją klaczą na rozległym, ogrodzonym pastwisku u stóp Gór Gres – choć „pastwisko” to raczej nieodpowiednie słowo, bowiem na wszystkich piętnastu hektarach zagrody nie rosła ani jedna porządniejsza kępka trawy. Hati zerknęła na niego jeszcze raz, parsknęła przez nos i podeszła z nisko pochyloną głową, spięta i czujna, do siodła. Dotknęła go chrapami, syknęła, otwierając szeroko pysk i wyskoczyła na trzy stopy w górę, odsuwając się o dobre dwadzieścia stóp. Podniosła głowę, oblizała się, rzuciła spojrzenie Kemerowi i znów podkradła się do kulbaki. Tym razem trąciła ją nosem, po czym chwyciła zębami za przedni łęk i nagłym szarpnięciem przedniej połowy ciała wyrzuciła siodło niemal dziesięć stóp w górę.
Wylądowało na ziemi ze stłumionym hukiem. Spłoszona tym dźwiękiem Hati uskoczyła w bok, a potem parsknęła rozbawiona i znów wyciągnęła szyję. Tym razem jednak Kemer był szybszy. Odtrącił jej łeb i podniósł siodło. Klacz łypnęła na niego, niezadowolona, że jej przerwano zabawę. Chłopak włożył siodło na jej grzbiet. Zasyczała zirytowana i wykręciła szyję, nie gryząc jednak, tylko obserwując z iście wężową miną poczynania właściciela. Gdy popręg został dociągnięty, człowiek odsunął się, dając raturowi pole do popisu. Zwierzę zlustrowało go pospiesznie wzrokiem, zarżało po swojemu, co było dźwiękiem pośrednim między sykiem węża a szczekaniem szakala, a po tym oświadczeniu wybiło się ze wszystkich czterech nóg, brykając wściekle i starając się zrzucić z siebie kulbakę. Po kilkunastu susach ugięła przednie nogi i położyła się, zwijając się na ziemi i wzbijając tumany pyłu nad równinę. Kiedy mimo wszystko siodło pozostało na grzbiecie Hati, przewróciła się na bok i tak już została, oddychając szybko i głęboko i patrząc żałosnym, zrezygnowanym i pokornym wzrokiem na swego pana. Kemer uśmiechnął się i podszedł do klaczy. Przejechał ręką po jej wystających żebrach, następnie wsunął prawą dłoń za boczny pasek kantara i wstał, pociągając za sobą wydłużony łeb i szyję Hati. Ratur podniósł się powoli i zwiesił głowę do samych kopyt. Chłopak zmierzył go wzrokiem. Stwór miał niewiele ponad pięć stóp wzrostu w kłębie. Kemer opuścił strzemiona, wparł się ręką w przedni łęk siodła i błyskawicznym ruchem wskoczył na nie. W tej samej chwili Hati podniosła głowę, rżąc przeraźliwie i rzuciła się szybkim kłusem.
Jeździec włożył naprędce nogi w strzemiona i zebrał wodze. Ratur miał szybki, nieregularny i wysoki chód, co poważnie utrudniało utrzymywanie się w siodle. Nie minęło pół minuty, gdy Kemer wylądował na ziemi. Hati zatrzymała się i obróciła, mając minę tak potulną, że wyglądało to wręcz absurdalnie. Niezrażony dosyć bolesnym upadkiem chłopak wstał, obmacał potłuczone plecy i podszedł do wierzchowca.
- Nie jesteś skłonna do współpracy, co? – zapytał nieco drżącym głosem. Klacz znów posłała mu przepraszające, groteskowo fałszywe spojrzenie i schyliła się do kilku marnych źdźbeł trawy pod swoimi kopytami.
- Ze mną nie wygrasz – oznajmił Kemer i znowu wsiadł na klacz. Hati parsknęła ze złością i znów ruszyła żwawym kłusem. Tym razem chłopak ścisnął jej boki kolanami i ściągnął wodze, jednak jedynym tego efektem było wykręcenie łba zwierzęcia do tyłu i wystawienie przez nie języka oraz przejście do szarpanego galopu. Po parunastu krokach ratur strzelił z zadu, a Kemer wylądował na jego szyi. Najszybciej, jak tylko mógł, poprawił nogi w strzemionach i odchylił się w siodle do tyłu. Hati znów wierzgnęła, jednak już bez takiego efektu. Jeździec ściągnął jej łeb w lewo, zmuszając ją do zataczania szerokich okręgów. Z początku wierzchowiec bronił się, strzelając z zadu i machając szyją, jednak po dłuższym czasie biegania w kółko uspokoił się nieco, opuścił głowę na wysokość nadgarstków i prychnął pokornie. Kemer poluzował wodze, w każdej chwili jednak gotów do ponownego skrócenia ich – nie ufał jeszcze całkowicie raturowi. Hati zwolniła do stępa i wreszcie zatrzymała się całkowicie. Z pyska i wywieszonego języka kapała jej gęsta piana, a boki lśniły potem. Podniosła głowę i dotknęła koniuszkiem nosa łydki Kemera, patrząc na niego pytająco. Chłopak poklepał ją po szyi, zebrał wodze i wydał stanowczym, lecz spokojnym głosem komendę.
- Ruszaj, Hati.
O dziwo, klacz usłuchała. Przeszła kilka kroków powolnym, sennym stępem, zanim nie padła kolejna komenda.
- Kłusem, Hati.
Zakłusowała, tym razem wydłużając i obniżając wykrok i przyciągając pysk do piersi. Jeździec zatrzymał ją ściągnięciem wodzy. Przystanęła tak, że jej przednie i tylne nogi wpisały się w kwadrat. Chłopak zsunął się z jej grzbietu i odpiął popręg. Zdjął siodło i przewiesił sobie przez lewe przedramię. Prawą ręką złapał wodze i poprowadził klacz w stronę bramy, przy której czekał jego ojciec. Był już starszym mężczyzną, o siwych, spływających mu na ramiona włosach i brązowych oczach. Wydawał się być zadowolony z tego, co zobaczył.
- Nieźle, jak na pierwszy raz – powiedział, przejmując od syna siodło. – Ale pozwalasz jej na zbyt wiele.
- Wiem, ojcze – mruknął Kemer, w głębi duszy ciesząc się pochlebstwem usłyszanym od zwykle surowego i wymagającego rodziciela. Wszedł z Hati do dużego, bo mającego piętnaście na piętnaście stóp boksu w murowanej stajni, zdjął jej kantar i zaczął szczotkować lnianą, szorstką ścierką jej skąpą sierść na grzbiecie i bokach. Potem podsunął jej metalowe wiadro z letnią wodą. Klacz napiła się kilku niewielkich łyków i stanęła w kącie boksu, wystawiając łeb przez szerokie okno. Ojciec Kemera znowu się wtrącił.
- Przeprowadź ją parę kroków, żeby ochłonęła.
Chłopak kiwnął głową, w pełni ufając poradom ojca, znów założył niezadowolonej z takiego obrotu sprawy klaczy uprząż i wyprowadził przed stajnię. Pozostałe należące do rodziny Laeów wierzchowce – trzy izabelowate konie i jeden wałach ratura – wyjrzały zaciekawione ze swoich boksów, rżąc do wyprowadzanego zwierzęcia. Hati zarżała w odpowiedzi i zatańczyła w miejscu, omal nie wyrywając się właścicielowi. Kemer uspokoił ją stanowczym szarpnięciem wodzy i powiódł na tyły budynku, aby nie rozpraszały jej ogiery. Ona jednak była uparta i w końcu sznur wyślizgnął się z rąk chłopaka, a uradowana Hati odbiegła wysokim, żwawym kłusem z trzymanym prostopadle do ziemi łbem, parskając zalotnie do trzyletniego ogiera o złocistej sierści. Ma bardzo zły gust, pomyślał Kemer, odciągając ją od konia, który podskubywał już kark ratura, zdradzając spojrzeniem i cichym prychaniem swe zamiary.

~~~~~~
Ja wiem, że piszę haniebnie krótkie rozdziały, ale co poradzić?
Dedykacja dla.. w sumie nie wiem, dla kogo. Dla wszystkich czytających bloga xD

Prolog

     Smukła, wysoka na ponad sześć stóp istota wychyliła swój wydłużony jak u wilka, wąski pysk spomiędzy kłujących gałęzi drzew iglastych i zmarszczyła go, ukazując ostre jak brzytwa, bielsze od zalegającego wszędzie wokół śniegu kły długie na trzy cale, których końcówki i tak wystawały spod górnej wargi. Pysk ten pokryty był drobnymi, puchowymi piórkami, zapewniającymi dobrą izolację. Miały one barwę zszarzałego lekko śniegu. Po grzbiecie masywnego nosa, tuż nad rozszerzonymi teraz nozdrzami biegł grzebień sztywnych, brudnobiałych piór czy też włosów. Zaraz za nim znajdowała się para wielobarwnych, opalizujących oczu w oprawie czarnej, nagiej skóry. Źrenice były teraz zwężone do wąskich, pionowych szparek. Osadzone po bokach głowy niewielkie, spiczaste, kocie uszy, okryte delikatnym, białym meszkiem, poruszały się nerwowo w górę i w dół, podobnie jak okalające nozdrza i pysk krótkie, przezroczyste niemal wąsy. Dalej była już tylko potężnie umięśniona, acz smukła i zgrabna szyja, esowato wygięta i pokryta takimi samymi piórami jak głowa. Pod dolną szczęką i gardłem skóra była naga, czarna i luźna, lekko zwisająca.
Istota wysunęła głowę jeszcze bardziej, do samego jej połączenia z szyją i wznowiła lustrowanie wzrokiem niewielkiej wyrąbanej w tajdze polanki przed sobą. Kiedyś, to jest jeszcze dzień wcześniej, znajdowała się tutaj niewielka, acz tętniąca życiem osada. Teraz drewniane domy stały puste, a po ognisku na środku placu pozostał jedynie krąg oprószonych popiołem kamieni i sterta zwęglonych patyków wewnątrz niego. Tym razem nie była to jednak zasługa Erpenów – owego zwierzopodobnego plemienia, którego przedstawiciel przyglądał się właśnie opustoszałej scenie. Poprzedniego dnia odmeldowano tych kilkunastu śmiałków z Północy, którzy zajmowali osadę zwaną w ich języku „Nadzieją Pięć” – ich zwyczajem było numerować kolejne obozy w Dzikich Krajach – trzy ostatnie tygodnie. Zanim dotrą następni, miną co najmniej dwa dni. Wystarczająco, aby zrabować wszystko, co w pośpiechu ludzie pozostawili.
Wąsy Erpena złowiły drgnienie powietrza, a jego uszy dźwięk ostrożnych kroków i ciche głosy. Stwór zacisnął mocniej cztery szponiaste, łuskowate, zupełnie czarne palce długich, muskularnych rąk na drzewcu swej siedmiostopowej włóczni. Na końcu drzewca osadzone było wąskie ostrze z Gadziej Skały – przez ludzi zwanej obsydianem – niezwykle twardej i wytrzymałej substancji, wydobywanej z czeluści dawno wygasłych wulkanów Dzikich Krajów przez plemię Erpenów. Pod nim zwisały długie, powiewające na lekkim wietrzyku szare pióra jakiegoś ptaka Północy oraz postukiwały cicho o siebie nawzajem drobne, cienkie kostki. Całe ciało trzymającego włócznię, zaledwie dwudziestojednoletniego wojownika sprężyło się; długi na pięć i pół stopy, wijący się dotychczas na ziemi niczym wąż, biało upierzony jak reszta ciała ogon zakończony czarnym pędzelkiem dłuższych, sztywnych piór ożył i zaczął zamiatać śnieg na dwie zaspy po dwóch stronach swego właściciela. Czynił to zupełnie bezgłośnie, jednak młodzieniec uspokoił ten nerwowy tik i ogon znieruchomiał, owinąwszy się wokół trójpalczastej stopy Erpena, uzbrojonej w czarne i lśniące jak obsydian szpony.
Głosy przybliżały się. Młody myśliwy zmarszczył nos jeszcze bardziej i cofnął zgrabną głowę z powrotem w gałęzie przypominających świerki drzew. Przestąpił z nogi na nogę i przyciągnął włócznię do swego lewego boku, celując jej grotem w otwartą przestrzeń. Naprężył delikatnie mięśnie nóg i rąk, gotowy do nagłego skoku na niewidocznych jeszcze wrogów. Nie doznał zbyt wielkiego zaskoczenia, gdy po chwili mu się ukazali. Jego źrenice rozszerzyły się, błyskawicznie analizując nadchodzące stworzenia i klasyfikując je jako ludzi Północy. Było ich trzech. Niegodni przeciwnicy dla niego i jego czterech towarzyszy, obstawiających pozostałe brzegi polany. Towarzysze Vetaka,  tak bowiem brzmiało imię Erpena, byli mniej więcej w jego wieku i czekali na jego sygnał, co pozwoliło mu dokładniej przyjrzeć się potencjalnej zdobyczy. Dwóch z ludzi było najwyraźniej zwykłymi, pospolitymi żołnierzami, i to nawet chyba należeli do oddziału, który do wczoraj zamieszkiwał osadę. Tak, zdecydowanie, tych blondynów Vetak nie pomyliłby z nikim innym. Ale widok tego trzeciego obudził w głębi umysłu młodego myśliwego niepokój, który powoli przekradł się w dół jego szyi i spowodował drżenie rąk. Erpen zmrużył oczy, starając się wyciszyć i uspokoić tą oznakę tak niepożądanego w tej chwili stresu. Nie udało to się jednak, młodzieniec patrzył na człowieka, wręcz słysząc bijące w rozszalałym tempie swoje własne serce.
Ten człowiek był inny. Wyższy od tamtych i najwyraźniej o dobre dziesięć lat starszy. I najpewniej także bardziej doświadczony. Źrenice ukrytego w lesie Erpena na przemian rozszerzały się i zwężały, lustrując swym bystrym, przeszywającym na wylot spojrzeniem jego pociągłą twarz, sine cienie pod oczami, wysoką, smukłą sylwetkę, rude, zmierzwione włosy bez śladu siwizny, i przesyłając do mózgu Vetaka wniosek, że nie będzie on takim łatwym przeciwnikiem. W przeciwieństwie do swoich dwóch towarzyszy nie miał na sobie kolczugi, ani jakiegokolwiek innego skrawka zbroi, tylko jasnoszary kaftan, wysokie skórzane buty i sięgający mu do kostek biały płaszcz, spięty pod szyją srebrną klamrą z wtopionym nieoszlifowanym samorodkiem platyny. Przez lewe ramię miał przewieszony kołczan, pełen białopiórych strzał, a w prawej ręce niósł łuk prawie dorównujący mu wzrostem. Vetak zmrużył prawe oko, co było w jego plemieniu charakterystyczną oznaką sceptycyzmu, i zaczął się intensywnie zastanawiać. Jak dobrze strzela? czy stanowi realne zagrożenie? czy pozwoli się podejść? jak wysoki jest rangą? Erpen odpędził od siebie to ostatnie pytanie. W tej chwili to nieważne. Jego palce drgnęły lekko, zaciskając się mocniej na drzewcu włóczni. Powiódł wokół wzrokiem. Nie widział swoich towarzyszy. Nie wiedział, czy oni widzą jego.
Umówiony znak był znakiem werbalnym. Gdyby tych dwóch blondynów było tu samych, Vetak krzyknąłby bez wahania, a wówczas reszta jego niewielkiego oddziału w mgnieniu oka rozniosłaby ich w pył. Ale był z nimi ten trzeci. Ogon młodego Erpena poruszył się wbrew woli swego właściciela i nagłym ruchem wyrzucił na pół metra w górę fontannę śniegu. Myśliwy otworzył szeroko oczy, widmo porażki i śmierci owionęło go i nie pozwoliło drgnąć. Ten ruch był swoją drogą nieznaczny i bezgłośny. Niezauważalny i niesłyszalny. A jednak ktoś musiał go albo zauważyć, albo usłyszeć. Ten budzący lęk człowiek ruchem ręki uciszył jednego ze swoich towarzyszy i skierował wzrok chłodnych, szarobłękitnych jak niebo Północy oczu wprost na Vetaka. Przez chwilę w jego lodowato zimnym spojrzeniu Erpen dostrzegł drgnięcie samozadowolenia, które jednak zaraz przepadło. Sparaliżowany strachem tylko stał, wciąż z włócznią u boku, patrząc, jak ku zaskoczeniu dwóch żołnierzy mężczyzna powoli, z namaszczeniem zakłada długą strzałę na cięciwę i wymierza prosto między jego oczy, w ostatniej chwili opuszczając nieco grot i posyłając myśliwemu lekko obłąkany uśmiech.
Wąsy Erpena drgnęły nieznacznie, a uszy wyprostowały się na dźwięk zwalnianej cięciwy. Ułamek sekundy później grot strzały wbił się w nasadę jego szyi  i pozostał tam, dygocąc lekko. Wraz z falami bólu, które rozeszły się od tego miejsca na całe ciało Vetaka, opadła z niego kurtyna paraliżującego odrętwienia, włócznia wypadła mu z rąk i ugięły się pod nim nogi. Stoczył się w dół zbocza, łamiąc przy okazji drzewce strzały sterczącej z jego szyi. Gdy wylądował na plecach na skraju polany, wziął najgłębszy wdech, na jaki pozwoliła mu stal w tchawicy, i wraz z przeciągłym wydechem wydał z siebie początkowo niskie, lecz później powoli wznoszące się, melodyjne zawołanie, po czym, spełniwszy swoją powinność, oparł głowę na śniegu i przeniósł wzrok opalizujących oczu na swego zabójcę. Nie zobaczył na jego twarzy zaskoczenia, raczej rozczarowanie, gdy rzucił jakiś rozkaz i wyciągnął spod płaszcza niewidoczne wcześniej, dwa długie, lekko zakrzywione, wyprofilowane srebrzyste sztylety o kościanych rękojeściach. Czterej towarzysze Vetaka wpadli na polankę z czterech różnych stron. Jeden z nich niemal od razu zatrzymał się, gdy dwa bełty wystrzelone przez żołnierzy dosięgły jego brzucha, splunął krwią i osunął ciężko na śnieg, wypuszczając broń. Drugi padł, gdy jeden ze sztyletów człowieka przeciął jego gardło, plamiąc trzymającą go rękę jasną czerwienią. Dwóch pozostałych przy życiu rzuciło się jednocześnie na przeciwnika, ignorując roztrzęsionych młodych blondynów. Mężczyzna z zaskakującą zręcznością uniknął ciosu pierwszego z nich, przy okazji uderzając nożem w oczy drugiego. Erpen zawył wnoszącym się, drżącym głosem z bólu, rzucił włócznię i zakrył szponiastymi palcami zakrwawiony pysk, opadając na kolana. Jego towarzysz, oszołomiony, nie zareagował, gdy człowiek zza jego pleców ciął go obydwoma ostrzami na raz w pierś, zabijając w mgnieniu oka. Odtrącił nogą bezwładną już rękę myśliwego i wbił trzymany w lewej ręce sztylet po samą rękojeść w kark klęczącego Erpena.
Walka była skończona, i Vetak zdawał sobie z tego sprawę. Poniósł porażkę. Porażkę, którą zdoła odkupić jedynie własną śmiercią. Nie musiał długo czekać. Usłyszał głuchy huk upadającego na ziemię ciała, a potem zbliżające się pewnie kroki. Uchylił ciemne powieki, patrząc wciąż w pełni świadomymi niepowodzenia, skośnymi oczami na człowieka, który teraz oparł lewą nogę na jego brzuchu i dotknął sztychem puginału jego szyi tuż pod szczęką. Erpen wpatrzył się w jego niebieskie oczy z największą nienawiścią, jaką potrafił z siebie w tym stanie wykrzesać. Odpowiedzią było tylko jedno zdanie, wypowiedziane niskim, wibrującym głosem, w języku plemienia Erpenów.
- Spotkamy się w Helvadzie.
~~~~~~
Tak, dzięki niech będą Maxowi a.k.a. Światowidowi Lannisterowi, S.D.P., Maxowi, Marty'emu Irishowi i Bóg wie komu tam jeszcze, w każdym razie autorowi tego bloga, bo gdyby nie on, nikt nie miałby okazji przeczytać moich wypocin.
Komentujcie, bądźcie bezwzględni wobec tej beznadziei.. i czekajcie lub nie na kolejne części.
I nie czepiać się, że Erpeni są dziwni!
Aha, ten post z dedykacją dla Maxa xD