Blog stoi w miejscu.
I niestety, przykro mi to mówić, ale póki nie dostanę nagłego kopniaka od Weny, nie ruszy.
Jest to jednak dobry pretekst do prac porządkowych, które zamierzam przeprowadzić... jeszcze w tym tygodniu (zakładając, że niedziela jest pierwszym dniem tygodnia).
Cierpliwości, niedługo (względnie) pojawi się kolejny rozdział, jak tylko go skończę.
Jeszcze tylko półtora tysiąca wyrazów trzeba napisać i będzie!
Spotkamy się w Helvadzie
niedziela, 26 stycznia 2014
wtorek, 26 listopada 2013
Rozdział II. Cena głupoty - Andre
Czternastolatek
przesunął dłonią po puszystej, jasnej, czarno nakrapianej szyi kuca,
wyczuwając, jak ten drży z zimna. Zdawał sobie sprawę z tego, że zabieranie ze
sobą wrażliwego wałacha na taką pogodę nie jest dobrym pomysłem, ale żadnemu
innemu wierzchowcowi nie ufał tak, jak staremu Svaipnirowi. Wiał przeszywająco
zimny wiatr, niosąc ze sobą kurtyny śniegu, które bezlitośnie uderzały w
jeźdźca. Świeże zaspy sięgały już nadgarstków kuca, który do najniższych nie
należał, miał bowiem prawie pięć stóp w kłębie. Andre nasunął głębiej obszyty
lisim futrem kaptur i na powrót wpatrzył się w oblodzoną ścieżkę, znikającą
między przygiętymi ciężarem śniegu świerkami. Od dziesięciu dni przyjeżdżał tuż
przed zmrokiem na wschodnią granicę Renarlig, aby wypatrywać swojego ojca,
który według informacji przywiezionej przez posłańców dwa tygodnie wcześniej, miał
niedługo wrócić spoza granicy Dzikich Krajów. Słońce zniknęło już za odległymi
wzgórzami za plecami Andrego. Chłopak westchnął cicho, wydychając gęsty kłąb
pary, poklepał Svaipnira po szyi i ściągnął wodze, zawracając kucyka, który z
trudem wyszarpnął krótkie nogi ze sterty śniegu. Nie zdążył ujechać pięciu
jardów, gdy rozległ się za nim dźwięk rogu,
a potem uszu chłopca doszedł stłumiony przez półmetrową warstwę śniegu
tętent setek kopyt. Andre obrócił się odruchowo w siodle, przypadkowo
pociągając za wodze i zmuszając swojego taranta do zwolnienia kroku. Svaipnir parsknął
gniewnie, zaraz jednak postawił uszy, obserwując nadjeżdżających żołnierzy z
zainteresowaniem niemal tak dużym, jakie przejawiał jego właściciel.
Na czele oddziału,
spowity w długi płaszcz podszyty futrem białego niedźwiedzia, jechał sir Natan
Vynter, ojciec Andrego. Niedawno dobiegł czterdziestki, jednak od zawsze
wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Dopiero teraz Andre
zorientował się, że wszyscy mówiący mu, że wdał się w ojca, mieli rację. Nastolatek
miał bowiem te same wysokie kości policzkowe, prosty nos i wyraz jasnych oczu –
tyle że o ile Natan miał oczy najogólniej mówiąc jasnoniebieskie, o tyle Andre odziedziczył
ich szarozielony kolor po matce, a rudobrązowe włosy zaczesywał do tyłu, w
przeciwieństwie do ojca, który o takie sprawy nie dbał. Lord Lof-Vynter dosiadał
wierzchowca prezentującego się równie okazale, jak on – potężnego, wysokiego w
kłębie na ponad sześć i pół stopy śnieżnobiałego ogiera o gęsto owłosionych
pęcinach, baranim profilu łba i grzywie i ogonie krótko podciętych. Długie uszy
konia zawsze były skierowane lekko do tyłu, a szerokie czoło było wypukłe, co –
jak Andre dobrze wiedział – było uznawane za niezawodną oznakę złego charakteru
zwierzęcia. I w tym przypadku się to sprawdzało. Chłopiec od zawsze bał się
tego konia, i myślał sobie nie raz, że pasowałoby do niego miano „Demona”, sir
Natan jednak nazywał zwierzę po prostu Koniem. Teraz ogier, o wiele
przewyższający Svaipnira, podniósł lekko łeb na długiej, umięśnionej szyi i
poruszył nieznacznie uszami. Ciemnobrązowe oczy spojrzały z wyższością na włochatego
kuca, a z wielkich nozdrzy wydobyła się gęsta, mlecznobiała chmura pary, rozwiewająca
się powoli w zimnym powietrzu. Nad całym, liczącym około stu jeźdźców oddziałem
miotała się w konwulsjach szarpana wiatrem biała chorągiew, na której widniał stojący
dęba, jasnoszary renifer – herb rodu Vynterów.
Nawet, jeśli
Natan zdziwił się na widok swego najstarszego syna, nie okazał tego po sobie. Zrównał
się z nim, a Svaipnir prychnął głośno, tuląc uszy i wbił żółte zęby w nasadę
szyi Konia, bo wyżej nie dosięgał.
- Przytrzymaj go
krócej – powiedział beznamiętnie ojciec Andrego, ściągając lekko prawą wodzę, aby
uprzedzić kontratak swego rumaka. Chłopiec bez słowa zebrał wodze, wykręcając łeb
kuca w lewo. Niezadowolony takim postępowaniem swego jeźdźca Svaipnir zarżał
stłumionym głosem i otworzył pysk, próbując wypchnąć językiem wędzidło. Andre klepnął
go w łopatkę, jednak wierzchowiec zignorował to i znowu gniewnie parsknął.
- Nie powinieneś
go wyprowadzać na taką pogodę. Zaziębi się i tym razem może nie przeżyć – stwierdził
Natan, znowu nie zaszczycając syna choćby spojrzeniem. Andre wbił wzrok w przedni
łęk swojego siodła.
- Wiem – mruknął
cicho.
- Wiesz, a mimo
to nadal to robisz – odparł ojciec z nutą nagany w głosie. Czternastolatek znów
szarpnął wodze swego kuca, powstrzymując go przed kolejnym podgryzieniem
ogromnego konia, i odważył się zadać pytanie, drżąc z niecierpliwości.
- Ilu Erpenów
wysłałeś do Helvadu? – Zawsze go to interesowało. Było to, odkąd pamiętał,
pierwsze pytanie, które zadawał ojcu, gdy ten wracał z Dzikich Krajów. Nie było
mu dane jednak pytać o to zbyt często, bowiem widywał ojca raz na rok, a
zdarzało się, że nawet rzadziej.
- Czterech.
Mogło być i pięciu – Kątem oka Andre zauważył, że dwóch braci Brink, dwudziestoparoletnich
blondynów, ściągnęło na te słowa wodze swoich kasztanowatych koni, patrząc po
sobie ze zmieszaniem. Zastanawiając się, dlaczego tak żywiołowo zareagowali, Andre
znów przystopował Svaipnira, odpowiadającego bardzo gwałtownie na najwyraźniej
niewerbalne zaczepki Konia. Co go
ugryzło?, pomyślał chłopak, ciągnąc za wodze, aż kuc zatańczył w miejscu, a
zaraz potem powrócił do krótkiego kłusa, który był dla niego konieczny, aby
dorównać kroku wielkiemu ogierowi, posuwającego się do przodu stępem, długimi, niskimi
krokami. Gdyby konie potrafiły warczeć, to właśnie taki dźwięk wydobywałby się
z szeroko otwartego pyska Svaipnira. Zamiast niego pojawił się jedynie kłąb
pary, a kuc parsknął, pochylając głowę i trzęsąc się z zimna. Koń przechylił
nieco potężny łeb, zerkając jednym okiem na zziębniętego kucyka. Andre mógłby
przysiąc, że rumak uśmiechnął się lekko z pogardą. Nienawidzę tego bydlaka, przemknęło mu przez głowę, kiedy znowu
wykręcił łeb szarpiącego się coraz gwałtowniej kucyka.
Po półgodzinie
drogi oddział dotarł do Lof-Vynter, stolicy lenna Renarlig. Miasto otoczone
było palisadą i wałem ziemnym, a niskie, drewniane domy stały ciasno stłoczone
wokół siedziby rodu Vynterów. W całym Królestwie Północy było kilka takich miejscowości,
założonych przez najbardziej wpływowe rodziny. Lof-Vynter znajdowało się
spośród nich najbliżej granicy Dzikich Krajów – wielkie, groźne góry majaczyły
na wschodzie, a czasem niewielkie grupki Erpenów przebijały się przez nie, tylko
po to, aby zaraz ratować się ucieczką, bądź też zostać rozniesionymi w pył
przez ludzi Północy. Setka koni wjechała wolnym stępem przez trzynastostopową
bramę, widniejącą w palisadzie wysokiej na dwadzieścia stóp. Ich kopyta zadźwięczały
przez chwilę na brukowanej drodze, zaraz jednak natrafiły na sporą zaspę,
leżącą w poprzek drogi i ucichły. Po obydwu stronach ulicy znajdowały się
długie rzędy domów z jasnego, sosnowego drewna. Biały ogier przekroczył stertę
śniegu jednym, długim krokiem, a tarantowaty kuc, bezskutecznie próbujący
dotrzymać mu kroku, potknął się i omal nie wylądował na poboczu. Andre
pociągnął za wodze, pomagając wierzchowcowi stanąć nieco pewniej na nogach. Rozejrzał
się, nieco zażenowany. W międzyczasie, gdy on szarpał się ze Svaipnirem, zdążyło
go minąć już kilkunastu żołnierzy. Natan zupełnie zignorował wybryk starego
kuca, podobnie jak – co było zadziwiające – Koń, i nawet nie ściągnął wodzy,
kiedy jego syn prawie wylądował w blisko dwumetrowej, oblodzonej zaspie. Czternastolatek
wzruszył ramionami, czekając cierpliwie, aż miną go wszyscy jeźdźcy, bowiem
droga była dosyć wąska.
Powlókł się za
nimi niemrawym stępem. Svaipnir parskał zirytowany, wstrząsając grzywą i
kłapiąc zębami centymetry od długiego, białego ogona jadącego przed nimi
kasztanowatego wałacha. Chłopak nie potrafił, i nawet nie chciał nad nim
zapanować. Droga wznosiła się i falowała po stromym zboczu wzgórza. Wśród chat
zaczęły przeważać budynki przynajmniej częściowo murowane. Było też coraz
więcej dwupiętrowych domów. Dropiaty kuc ślizgał się i potykał na oblodzonych,
brukowych płytach. Kilka razy powinęła mu się noga i zatrzymywał się dopiero na
kupie śniegu na poprzednim zakręcie drogi. Andre nie po raz pierwszy w życiu
zaczynał mieć dość swojego wierzchowca. Svaipnir nic sobie nie robił z tego, że
sędziwy jak na konia wiek piętnastu lat zobowiązywał go do zachowania
przynajmniej odrobiny powagi. Po dłuższym wspinaniu się na wzgórze, porośnięte
gdzieniegdzie iglastymi krzakami, kolumna jeźdźców dotarła do wznoszącego się
na niemal pięćdziesiąt stóp muru z szarego granitu. Otwarta teraz, wysoka i
szeroka na co najmniej dwadzieścia stóp brama widniała w wieży na planie
kwadratu, sięgającej stu stóp wysokości. Identyczne wieże znajdowały się w
odstępach kilkudziesięciu jardów na całej długości muru szerokiego na tyle, aby
po jego szczycie mogło przejechać obok siebie pięć koni. Przeważnie
kasztanowate i gniade wierzchowce żołnierzy skręciły, znikając wkrótce za
załomem muru. Kuc Andrego nadstawił uszu, odprowadzając je wzrokiem, i
prychnął, wykorzystując okazję podejścia bliżej białego ogiera, którego jedyną
reakcją było smagnięcie Svaipnira ogonem po oczach. Po tym, jednym z
nielicznych, akcie samowoli wierzchowiec wjechał przez bramę, a Svaipnir
podążył za nim, szarpiąc się i stając co parę kroków dęba, ku przerażeniu i
zdenerwowaniu swojego jeźdźca.
W północnym
skraju rozległego, pokrytego grubą warstwą śniegu placu widać było trzypiętrowy
budynek z tej samej skały, co mur, uwieńczony basztą prawie dwa razy wyższą od
tych widniejących w murze. Po lewej znajdowały się niskie, ceglane stajnie, a
po prawej kilka innych budynków, nad których przeznaczeniem Andre się nigdy
specjalnie nie zastanawiał. Na progu jednego z nich leżało wielkie, szare
stworzenie, przypominające wilka, jeśli nie liczyć skórzanej obroży na
włochatej szyi i zagiętej końcówki prawego ucha. Teraz podniosło łeb, węsząc,
po czym zerwało się i ruszyło pędem w stronę koni. Dla starego Svaipnira
przebrała się miarka. Kuc zarżał przenikliwie, wybijając się ze wszystkich
czterech nóg i odskakując na trzy jardy w bok. Tym razem chłopiec nie utrzymał
się na jego grzbiecie, tylko z głuchym hukiem runął na ziemię. Zerwał się
natychmiast, wypluwając śnieg i chwytając obolałą ręką wodze wierzchowca. Nie
zważał na tępy ból w prawym boku, patrzył jedynie, jak ogromny wilczur o
imieniu Kieł – nadanym w zasadzie nie wiadomo przez kogo – skacze z niepoważną
radością wokół ogromnego siwka, szczekając basowo i machając puszystym ogonem. Koń
znosił wygłupy psa ze stoickim spokojem, kładąc jedynie uszy nieco bardziej
płasko. Jego jeździec natomiast rzucił synowi przeciągłe, wyprane z emocji
spojrzenie. Kiedy Kieł zorientował się, że nie ma co liczyć na ciepłe powitanie
ze strony swego pana, przestał ujadać i ruszył wolnym truchtem w kierunku
Andrego, merdając wściekle ogonem. Svaipnir zarżał ogłuszająco, wyrwał wodze z
ręki chłopca i umknął galopem. Pies zatrzymał się tuż przed nastolatkiem,
węsząc głośno i patrząc na niego wyczekująco. Andre bez większego przekonania
podrapał wilczura za uchem, kątem oka zauważając swoją matkę i starszą siostrę.
Villemo miała
trzydzieści siedem lat, wciąż jednak uważana była powszechnie za piękną i
pociągającą kobietę. Niejeden zazdrościł lordowi Vynterowi takiej żony, ale
tylko kilku odważyło się powiedzieć to na głos. Matka Andrego miała, tak samo
jak on, zielonoszare oczy, a długie, falujące lekko, jasnobrązowe włosy o miedzianym
połysku sięgały do połowy pleców. Teraz kryły się pod szarym futrem, którego
kaptur rzucał cień na jej twarz. Jej jedyna córka – i zarazem najstarsze
dziecko – siedemnastoletnia Shira, była do niej bardzo podobna, choć oczy miała
niebieskie po ojcu, a ognistorude włosy opadały jej na plecy, sięgając aż do
pasa. Ubrana była w prostą, białą suknię do kostek, w kilku miejscach
poznaczoną plamami błota. Trzymała w prawej ręce wodze Svaipnira, a lewą
gładziła kuca po łbie, rzucając młodszemu bratu na przemian pogardliwe i
porozumiewawcze spojrzenia. Od zawsze miała podejście do zwierząt, nawet tak –
zdaniem Andrego – głupich, jak stary Svaipnir. I od zawsze nienawidziła
siedzieć bezczynnie w zamku. Podeszła do brata, ciągnąc za sobą kuca, który
podejrzliwie wpatrywał się w wielkiego psa, drżąc i poruszając uszami w przód i
w tył. Kieł przekrzywił łeb, także patrząc na nadchodzące zwierzę, a potem
szczeknął raz i drugi i podbiegł do niego. Shira omal nie upadła, gdy Svaipnir
uskoczył nagle, jednak utrzymała wodze i pociągnęła wierzchowca z powrotem, przemawiając
do niego uspokajająco. Podała wodze Andremu, a sama poszła po Konia. Andre
westchnął z rezygnacją i ruszył w stronę stajni. Kuc ochoczo rzucił się szybkim
kłusem, starając się jak najbardziej oddalić od podekscytowanego wilczura.
Stajnia nie była
zbyt wysokim budynkiem. Do wysokości metra była murowana, wyżej zaś drewniana. Przegrody
miały trzy na pięć metrów, wyłożone były śmierdzącą, nadgniłą słomą, i zamykane
rozpadającymi się drzwiami. Svaipnir wpadł do pierwszej z brzegu, zahaczając jedną
z tylnych nóg o próg, wyrywając się Andremu, i prawie się przewrócił. Skulił
się w kącie, patrząc szeroko otwartymi oczami na psa, który zajrzał do boksu,
węsząc z zainteresowaniem. Po chwili wilczur wręcz wytarzał się w
przesiąkniętej końskim moczem słomie, a na jego pysku malowała się prawdziwa
rozkosz. Andre przez jakiś czas patrzył na niego osłupiały, zanim wreszcie oprzytomniał
i podszedł do trzęsącego się ze strachu kuca. Chwycił za boczny pasek ogłowia,
a Svaipnir zarzucił gwałtownie łbem, przebiegając w drugi kąt stajni.
- Wystarczająco
już mi narobiłeś dziś wstydu – warknął na niego Andre.
-
Niewystarczająco, jak dla mnie – rozległ się w drzwiach rozbawiony głos. Shira
trzymała Konia przy pysku, sięgając potężnemu zwierzęciu ledwie do łopatek, i
uśmiechała się drwiąco.
- Nikt cię nie
pyta o zdanie – mruknął jej brat, walcząc z popręgiem od siodła przebierającego
nogami w miejscu Svaipnira.
- Wiem – Dziewczyna
wzruszyła ramionami, po czym spojrzała na turlającego się po podłodze stajni psa.
– Kieł, wypieprzaj stąd – powiedziała, nie starając się specjalnie o dobór
słownictwa. Była to kolejna z wielu jej specyficznych cech – nie wysławiała się
tak, jak przystało na córkę lorda Północy. Choć jej bratu jak najbardziej to
pasowało. Wilczur wstał z podkulonym ogonem, patrząc żałośnie na Shirę, i
wylazł ponuro ze stajni, kładąc się na swoim zwyczajowym miejscu. Dziewczyna
wprowadziła wielkiego ogiera do sąsiedniego boksu. Koń bez oporu pochylił łeb,
pozwalając jej zdjąć ogłowie. Andre patrzył na to z irytacją, on bowiem wciąż próbował
ściągnąć z roztrzęsionego Svaipnira siodło. Wreszcie mu się to udało, powiesił
je na przegrodzie i chwycił grzywę kucyka, przeklinając pod nosem jego głupotę.
Rozpiął ogłowie i zdjął je z łba zwierzęcia, które natychmiastowo skoczyło w
stronę wyjścia, nie dając chłopakowi czasu na reakcję.
- Teraz po niego
idź – powiedziała ze złośliwym uśmiechem Shira, patrząc za uciekającym kucem. –
Nie, już nie musisz – dodała po chwili, gdy jej brat odkładał uzdę, szykując
się na gonitwę za tym przeklętym zwierzakiem. Svaipnir, z niezbyt zadowoloną
miną i przygiętym nisko łbem, nadszedł prowadzony przez Natana, trzymającego długi
kosmyk białawej grzywy kuca. Andre przełknął głośno ślinę.
~~~~~~
Taa, proszę się nie czepiać Natana, proszę się go nie czepiać...
EDIT: Co z tego, że jest rudy.. :D
EDIT: Co z tego, że jest rudy.. :D
Choć może nikt się nie zorientuje...
Dedykacja tym razem dla.. Angie, która mnie wspiera, zwłaszcza w sprawach dotyczących Natana. I nikt nie wie czemu, prawda?..
Rozdział I. Poskromiona bestia - Kemer
Kemer Lae zakręcił
trzymanym w prawej ręce końcem długiego, plecionego sznura i wbił spojrzenie zielonych
oczu w swego przeciwnika. Wąskie, skośne, srebrzyste oczy o pionowych
źrenicach, głęboko osadzone w opiętej czarną, gładką skórą, niemal końskiej
czaszce odpowiedziały mu takim samym pewnym siebie spojrzeniem. Długie,
spiczaste uszy poruszyły się w przód i w tył, a łeb na kościstej, wyciągniętej
szyi obrócił się, gdy dwie pary cienkich jak patyki, czarnych nóg zadrobiły w
miejscu, przekręcając wygięte w łuk, wychudłe ciało o dziewięćdziesiąt stopni. Nagi,
połyskliwie czarny, czterostopowy ogon ze świstem przeciął powietrze. Był on
najgroźniejszą bronią raturów, koniopodobnych stworzeń występujących dość
pospolicie na pustkowiach Królestwa Na Wyspie. Tylko najodważniejsi mieszkańcy
Królestwa mieli na tyle śmiałości, i niewykluczone, że także tupetu, aby stawać
twarzą z twarz z Lordem Pustkowi, jak nazywany bywał ratur. Był on niezwykle
szanowanym zwierzęciem, do tego stopnia, że jego sylwetka w galopie na żółtym
tle znajdowała się w godle Królestwa. Dwudziestotrzyletni Kemer założył się o
dziesięć sztuk srebra ze swoimi kolegami, siedzącymi teraz na rozklekotanym
płocie otaczającym okrągłe, wydeptane setkami kopyt pole o średnicy trzydziestu
stóp, że poskromi ostatnią schwytaną w tym miesiącu klacz ratura. Ubrany
jedynie w lekką, piaskowej barwy tunikę i wysokie, nie skórzane, lecz uszyte z
tkaniny buty, stanął naprzeciw niej z dwumetrową liną. Kosmyk sięgających
ramion czarnych włosów opadł mu na twarz, odrzucił go machnięciem głowy i na
nowo skupił swą uwagę na klaczy.
Zwierzę stało kilkanaście
stóp od niego, wpatrując się w jego oczy bez śladu lęku. Ogon raz po raz śmigał
to z jednego, to z drugiego jego boku, nakazując trzymanie się z daleka. Miał
być to pierwszy ratur poskromiony przez Kemera. Chłopak od kilku lat przyglądał
się z uwagą, jak jego ojciec Per obłaskawia te pustynne stworzenia. Ratury
wyglądały dość chuderlawo w porównaniu z końmi czy wielbłądami, na tych swoich
patykowatych, zakończonych rozdwojonymi, wąskimi kopytami nogach i z tą swoją
pobłyskującą niebieskawo w świetle słońca skórą, jedynie na grzbiecie i szyi
pokrytą cienką warstwą czarnych włosów. Były jednak niezwykle wytrzymałe i
potrafiły w krótkim czasie osiągnąć swą maksymalną prędkość, przy której żaden
koń by ich nie doścignął. Kemer postanowił sobie w duchu, że tą klacz zatrzyma
dla siebie, i ruszył do przodu, uderzając końcem sznura o ziemię kilka stóp od
tylnych nóg ratura. Stworzenie obróciło zad o dziewięćdziesiąt stopni, stając
bokiem do chłopaka, i posłało mu spod przymkniętych powiek przeciągłe
spojrzenie. Od strony ogrodzenia dobiegła salwa śmiechu. Niezrażony tym Kemer wziął
zamach i uderzył znowu, tym razem smagając zwierzę po nogach tuż nad kopytami. Klacz
zasyczała gniewnie, otwierając pysk i pokazując człowiekowi długie, białe kły i
rozdwojony nieco czarny język, po czym wybiła się z tylnych kończyn do przodu,
ruszając leniwym kłusem wokół wybiegu. Jej rywal uniósł jedną brew, przyjmując
wyzwanie.
Ruszył szybkim
krokiem, jednak nie biegiem, za raturem, raz po raz uderzając liną o ziemię i
popędzając zwierzę do szybszego biegu. Ratur jednak nie miał na to specjalnej
ochoty, kłusując niemrawo z zadartym wysoko łbem i co jakiś czas tylko,
poganiany smagnięciami sznura po nogach, przebiegał dwa czy trzy kroki czymś w
rodzaju galopu, zaraz jednak zwalniając znowu. Jego długi, smukły ogon raz po
raz przecinał powietrze z głośnym dźwiękiem, ani razu jednak nie trafiając
podążającego za nim człowieka. Kemer był bardzo cierpliwy. Ta gra ciągnęła się
jakieś dwadzieścia minut. Wtedy chłopak wziął szeroki zamach i trzasnął liną po
zadzie klaczy. Zwierzę znów wściekle zasyczało, wystawiając rozwidlony, gadzi
język i rzuciło się galopem. Człowiek również zaczął biec, coraz to kolejne
smagnięcia sznura dosięgały tylnych partii ciała ratura. W którymś momencie
zwierzę pochyliło nagle łeb i zawróciło, ruszając wprost na rywala. Kemer
zawahał się tylko przez ułamek sekundy, śmignął liną po oczach klaczy i
krzyknął na nią. Ratur wydał z siebie wznoszący się syk, wyszczerzył zęby i obrócił
się na tylnych nogach. Ogon wzbił tuman pyłu trzy czy cztery stopy od człowieka.
Pościg trwał, klacz nie próbowała już więcej zmieniać kierunku biegu. Po
dłuższym czasie zwiesiła głowę, kuląc spiczaste uszy i patrząc spode łba na
podążającego za nią Kemera. Potem zwalniała stopniowo z oszalałego galopu do żwawego
kłusa, aż wreszcie dreptała wokół wybiegu stępem, niczym pospolity, łagodny
kucyk.
Kemer zwinął
linę, położył obok siebie na ziemi i obrócił się tyłem do klaczy. Starał się
ignorować lekko zszokowane i życzące mu jak najgorzej miny kolegów. Stał i
czekał. Dłuższą chwilę później rozległy się za nim ciche kroki na piasku i chłopak
poczuł gorący oddech żywego stworzenia na plecach. Zrobił trzy czy cztery kroki
do przodu i zatrzymał się. Ostrożne kroki podążyły za nim i tym razem pokryty lepką,
czarną skórą pysk spoczął na jego lewym ramieniu. Chłopak odsunął się o krok w
prawo i spojrzał na zwierzę. Ratur patrzył na niego już z większym szacunkiem,
choć w kącikach jego pozbawionych tęczówek oczu czaiła się jeszcze
niepokorność. Kemer bez wstępnych ceregieli wyciągnął dłoń i poklepał klacz po
boku łba. Nie uszło jego uwadze drgnięcie jej źrenic. Opuścił rękę i podszedł
do płotu, na którym wisiał materiałowy kantar. Zdjął uprząż z palika i
wyciągnął rękę z nią do ratura. Zwierzę nadstawiło uszu, potem skierowało je do
tyłu, obwąchało kantar i trąciło go nosem. Chłopak uśmiechnął się lekko, prawą
rękę położył na karku klaczy, a lewą wsunął jej uprząż na głowę. Nie
zareagowała, więc chwycił za pasek z boku łba, otworzył spróchniałą bramę i
wyprowadził ją na piaszczystą drogę. Koledzy poszli za nim, z nietęgimi minami.
Zaprowadził
obłaskawione zwierzę do niskiej stajni, będącej tak naprawdę dwoma zadaszonymi rzędami
niewielkich zagród. Klacz zadarła łeb, węsząc i przyglądając się izabelowatym
koniom w pobliskich przegrodach. Kemer zamknął ją w pierwszym z brzegu boksie i
zdjął jej z głowy kantar. Potem odwrócił się do swoich kolegów.
- W porządku.
Poskromiłem ratura, zatem żądam teraz nagrody – powiedział spokojnym tonem, choć
tak naprawdę z trudem powstrzymywał śmiech. Jego trzech towarzyszy popatrzyło
po sobie i każdy z nich z niekrytą niechęcią sięgnął do kieszeni i wyjął z niej
trzy srebrne monety. Chłopak chwycił je, udał, że przelicza, po czym z
uśmiechem ironii znów podniósł wzrok.
- Jeszcze jedna.
Najstarszy ze
stojących przed nim, dwudziestosześcioletni Sunig, spojrzał na niego spode łba,
a widząc, że nie uzyska od przyjaciół wsparcia, wyłuskał najwyraźniej ostatnią
swoją sztukę srebra i podał Kemerowi takim gestem, jakby ofiarował mu zgniły
owoc. Usatysfakcjonowany syn Pera schował uczciwie zarobione pieniądze do
kieszeni i wyciągnął rękę do klaczy. Ta trąciła ją pyskiem i przechyliła lekko
łeb, przypatrując się swemu panu z mieszaniną sympatii i zniecierpliwienia. Chłopakowi
natychmiast przyszedł do głowy pomysł na imię dla przyszłego wierzchowca.
- Od dziś zwiesz
się Hati – oznajmił klaczy. Słowo to oznaczało w języku Królestwa Na Wyspie „uparta”.
Wąskie, trójkątne oczy znów zlustrowały go niepokornym spojrzeniem, po czym
Hati prychnęła mu w twarz, obróciła się na tylnych nogach i ukontentowana
zanurzyła pysk w wiadrze z wodą.
***
- No dalej, Hati
– powiedział cicho Kemer, podchodząc do klaczy i niosąc przed sobą siodło na
wysokiej, drewnianej terlicy – była ona konieczna, aby utrzymać je na kościstym
grzbiecie ratura. Ten ratur jednak nie miał najmniejszej ochoty na utrzymywanie
na swoim grzbiecie czegokolwiek. Hati tańczyła w miejscu, wysuwając spomiędzy
zakrzywionych kłów długi język i sycząc niemalże prześmiewczo. Po kolejnym
gwałtownym ruchu chłopaka uskoczyła o pięć długich kroków w swoje lewo i
stanęła przodem do niego, przekrzywiając łeb w charakterystyczny dla siebie
sposób, po czym znów zasyczała. Kemer uniósł jedną brew i pokręcił z
niedowierzaniem głową. Położył siodło na ziemi i cofnął się kilkanaście kroków.
Znajdował się wraz ze swoją klaczą na rozległym, ogrodzonym pastwisku u stóp Gór
Gres – choć „pastwisko” to raczej nieodpowiednie słowo, bowiem na wszystkich
piętnastu hektarach zagrody nie rosła ani jedna porządniejsza kępka trawy. Hati
zerknęła na niego jeszcze raz, parsknęła przez nos i podeszła z nisko pochyloną
głową, spięta i czujna, do siodła. Dotknęła go chrapami, syknęła, otwierając
szeroko pysk i wyskoczyła na trzy stopy w górę, odsuwając się o dobre
dwadzieścia stóp. Podniosła głowę, oblizała się, rzuciła spojrzenie Kemerowi i znów
podkradła się do kulbaki. Tym razem trąciła ją nosem, po czym chwyciła zębami
za przedni łęk i nagłym szarpnięciem przedniej połowy ciała wyrzuciła siodło
niemal dziesięć stóp w górę.
Wylądowało na
ziemi ze stłumionym hukiem. Spłoszona tym dźwiękiem Hati uskoczyła w bok, a
potem parsknęła rozbawiona i znów wyciągnęła szyję. Tym razem jednak Kemer był
szybszy. Odtrącił jej łeb i podniósł siodło. Klacz łypnęła na niego,
niezadowolona, że jej przerwano zabawę. Chłopak włożył siodło na jej grzbiet. Zasyczała
zirytowana i wykręciła szyję, nie gryząc jednak, tylko obserwując z iście
wężową miną poczynania właściciela. Gdy popręg został dociągnięty, człowiek
odsunął się, dając raturowi pole do popisu. Zwierzę zlustrowało go pospiesznie
wzrokiem, zarżało po swojemu, co było dźwiękiem pośrednim między sykiem węża a
szczekaniem szakala, a po tym oświadczeniu wybiło się ze wszystkich czterech
nóg, brykając wściekle i starając się zrzucić z siebie kulbakę. Po kilkunastu
susach ugięła przednie nogi i położyła się, zwijając się na ziemi i wzbijając
tumany pyłu nad równinę. Kiedy mimo wszystko siodło pozostało na grzbiecie
Hati, przewróciła się na bok i tak już została, oddychając szybko i głęboko i patrząc
żałosnym, zrezygnowanym i pokornym wzrokiem na swego pana. Kemer uśmiechnął się
i podszedł do klaczy. Przejechał ręką po jej wystających żebrach, następnie wsunął
prawą dłoń za boczny pasek kantara i wstał, pociągając za sobą wydłużony łeb i
szyję Hati. Ratur podniósł się powoli i zwiesił głowę do samych kopyt. Chłopak
zmierzył go wzrokiem. Stwór miał niewiele ponad pięć stóp wzrostu w kłębie.
Kemer opuścił strzemiona, wparł się ręką w przedni łęk siodła i błyskawicznym
ruchem wskoczył na nie. W tej samej chwili Hati podniosła głowę, rżąc
przeraźliwie i rzuciła się szybkim kłusem.
Jeździec włożył
naprędce nogi w strzemiona i zebrał wodze. Ratur miał szybki, nieregularny i
wysoki chód, co poważnie utrudniało utrzymywanie się w siodle. Nie minęło pół
minuty, gdy Kemer wylądował na ziemi. Hati zatrzymała się i obróciła, mając
minę tak potulną, że wyglądało to wręcz absurdalnie. Niezrażony dosyć bolesnym
upadkiem chłopak wstał, obmacał potłuczone plecy i podszedł do wierzchowca.
- Nie jesteś
skłonna do współpracy, co? – zapytał nieco drżącym głosem. Klacz znów posłała
mu przepraszające, groteskowo fałszywe spojrzenie i schyliła się do kilku marnych
źdźbeł trawy pod swoimi kopytami.
- Ze mną nie
wygrasz – oznajmił Kemer i znowu wsiadł na klacz. Hati parsknęła ze złością i
znów ruszyła żwawym kłusem. Tym razem chłopak ścisnął jej boki kolanami i ściągnął
wodze, jednak jedynym tego efektem było wykręcenie łba zwierzęcia do tyłu i
wystawienie przez nie języka oraz przejście do szarpanego galopu. Po parunastu
krokach ratur strzelił z zadu, a Kemer wylądował na jego szyi. Najszybciej, jak
tylko mógł, poprawił nogi w strzemionach i odchylił się w siodle do tyłu. Hati
znów wierzgnęła, jednak już bez takiego efektu. Jeździec ściągnął jej łeb w
lewo, zmuszając ją do zataczania szerokich okręgów. Z początku wierzchowiec
bronił się, strzelając z zadu i machając szyją, jednak po dłuższym czasie biegania
w kółko uspokoił się nieco, opuścił głowę na wysokość nadgarstków i prychnął pokornie.
Kemer poluzował wodze, w każdej chwili jednak gotów do ponownego skrócenia ich
– nie ufał jeszcze całkowicie raturowi. Hati zwolniła do stępa i wreszcie
zatrzymała się całkowicie. Z pyska i wywieszonego języka kapała jej gęsta piana,
a boki lśniły potem. Podniosła głowę i dotknęła koniuszkiem nosa łydki Kemera,
patrząc na niego pytająco. Chłopak poklepał ją po szyi, zebrał wodze i wydał
stanowczym, lecz spokojnym głosem komendę.
- Ruszaj, Hati.
O dziwo, klacz
usłuchała. Przeszła kilka kroków powolnym, sennym stępem, zanim nie padła
kolejna komenda.
- Kłusem, Hati.
Zakłusowała, tym
razem wydłużając i obniżając wykrok i przyciągając pysk do piersi. Jeździec
zatrzymał ją ściągnięciem wodzy. Przystanęła tak, że jej przednie i tylne nogi
wpisały się w kwadrat. Chłopak zsunął się z jej grzbietu i odpiął popręg. Zdjął
siodło i przewiesił sobie przez lewe przedramię. Prawą ręką złapał wodze i
poprowadził klacz w stronę bramy, przy której czekał jego ojciec. Był już
starszym mężczyzną, o siwych, spływających mu na ramiona włosach i brązowych
oczach. Wydawał się być zadowolony z tego, co zobaczył.
- Nieźle, jak na
pierwszy raz – powiedział, przejmując od syna siodło. – Ale pozwalasz jej na
zbyt wiele.
- Wiem, ojcze – mruknął
Kemer, w głębi duszy ciesząc się pochlebstwem usłyszanym od zwykle surowego i
wymagającego rodziciela. Wszedł z Hati do dużego, bo mającego piętnaście na
piętnaście stóp boksu w murowanej stajni, zdjął jej kantar i zaczął szczotkować
lnianą, szorstką ścierką jej skąpą sierść na grzbiecie i bokach. Potem podsunął
jej metalowe wiadro z letnią wodą. Klacz napiła się kilku niewielkich łyków i
stanęła w kącie boksu, wystawiając łeb przez szerokie okno. Ojciec Kemera znowu
się wtrącił.
- Przeprowadź ją
parę kroków, żeby ochłonęła.
Chłopak kiwnął
głową, w pełni ufając poradom ojca, znów założył niezadowolonej z takiego
obrotu sprawy klaczy uprząż i wyprowadził przed stajnię. Pozostałe należące do
rodziny Laeów wierzchowce – trzy izabelowate konie i jeden wałach ratura – wyjrzały
zaciekawione ze swoich boksów, rżąc do wyprowadzanego zwierzęcia. Hati zarżała
w odpowiedzi i zatańczyła w miejscu, omal nie wyrywając się właścicielowi.
Kemer uspokoił ją stanowczym szarpnięciem wodzy i powiódł na tyły budynku, aby
nie rozpraszały jej ogiery. Ona jednak była uparta i w końcu sznur wyślizgnął
się z rąk chłopaka, a uradowana Hati odbiegła wysokim, żwawym kłusem z
trzymanym prostopadle do ziemi łbem, parskając zalotnie do trzyletniego ogiera
o złocistej sierści. Ma bardzo zły gust,
pomyślał Kemer, odciągając ją od konia, który podskubywał już kark ratura,
zdradzając spojrzeniem i cichym prychaniem swe zamiary.
~~~~~~
Ja wiem, że piszę haniebnie krótkie rozdziały, ale co poradzić?
Dedykacja dla.. w sumie nie wiem, dla kogo. Dla wszystkich czytających bloga xD
Prolog
Smukła, wysoka
na ponad sześć stóp istota wychyliła swój wydłużony jak u wilka, wąski pysk
spomiędzy kłujących gałęzi drzew iglastych i zmarszczyła go, ukazując ostre jak
brzytwa, bielsze od zalegającego wszędzie wokół śniegu kły długie na trzy cale,
których końcówki i tak wystawały spod górnej wargi. Pysk ten pokryty był
drobnymi, puchowymi piórkami, zapewniającymi dobrą izolację. Miały one barwę
zszarzałego lekko śniegu. Po grzbiecie masywnego nosa, tuż nad rozszerzonymi
teraz nozdrzami biegł grzebień sztywnych, brudnobiałych piór czy też włosów. Zaraz
za nim znajdowała się para wielobarwnych, opalizujących oczu w oprawie czarnej,
nagiej skóry. Źrenice były teraz zwężone do wąskich, pionowych szparek. Osadzone
po bokach głowy niewielkie, spiczaste, kocie uszy, okryte delikatnym, białym
meszkiem, poruszały się nerwowo w górę i w dół, podobnie jak okalające nozdrza
i pysk krótkie, przezroczyste niemal wąsy. Dalej była już tylko potężnie
umięśniona, acz smukła i zgrabna szyja, esowato wygięta i pokryta takimi samymi
piórami jak głowa. Pod dolną szczęką i gardłem skóra była naga, czarna i luźna,
lekko zwisająca.
Istota wysunęła głowę
jeszcze bardziej, do samego jej połączenia z szyją i wznowiła lustrowanie
wzrokiem niewielkiej wyrąbanej w tajdze polanki przed sobą. Kiedyś, to jest
jeszcze dzień wcześniej, znajdowała się tutaj niewielka, acz tętniąca życiem osada.
Teraz drewniane domy stały puste, a po ognisku na środku placu pozostał jedynie
krąg oprószonych popiołem kamieni i sterta zwęglonych patyków wewnątrz niego. Tym
razem nie była to jednak zasługa Erpenów – owego zwierzopodobnego plemienia, którego
przedstawiciel przyglądał się właśnie opustoszałej scenie. Poprzedniego dnia
odmeldowano tych kilkunastu śmiałków z Północy, którzy zajmowali osadę zwaną w
ich języku „Nadzieją Pięć” – ich zwyczajem było numerować kolejne obozy w
Dzikich Krajach – trzy ostatnie tygodnie. Zanim dotrą następni, miną co
najmniej dwa dni. Wystarczająco, aby zrabować wszystko, co w pośpiechu ludzie
pozostawili.
Wąsy Erpena złowiły
drgnienie powietrza, a jego uszy dźwięk ostrożnych kroków i ciche głosy. Stwór zacisnął
mocniej cztery szponiaste, łuskowate, zupełnie czarne palce długich,
muskularnych rąk na drzewcu swej siedmiostopowej włóczni. Na końcu drzewca
osadzone było wąskie ostrze z Gadziej Skały – przez ludzi zwanej obsydianem – niezwykle
twardej i wytrzymałej substancji, wydobywanej z czeluści dawno wygasłych wulkanów
Dzikich Krajów przez plemię Erpenów. Pod nim zwisały długie, powiewające na
lekkim wietrzyku szare pióra jakiegoś ptaka Północy oraz postukiwały cicho o
siebie nawzajem drobne, cienkie kostki. Całe ciało trzymającego włócznię,
zaledwie dwudziestojednoletniego wojownika sprężyło się; długi na pięć i pół
stopy, wijący się dotychczas na ziemi niczym wąż, biało upierzony jak reszta
ciała ogon zakończony czarnym pędzelkiem dłuższych, sztywnych piór ożył i
zaczął zamiatać śnieg na dwie zaspy po dwóch stronach swego właściciela. Czynił
to zupełnie bezgłośnie, jednak młodzieniec uspokoił ten nerwowy tik i ogon
znieruchomiał, owinąwszy się wokół trójpalczastej stopy Erpena, uzbrojonej w
czarne i lśniące jak obsydian szpony.
Głosy
przybliżały się. Młody myśliwy zmarszczył nos jeszcze bardziej i cofnął zgrabną
głowę z powrotem w gałęzie przypominających świerki drzew. Przestąpił z nogi na
nogę i przyciągnął włócznię do swego lewego boku, celując jej grotem w otwartą
przestrzeń. Naprężył delikatnie mięśnie nóg i rąk, gotowy do nagłego skoku na
niewidocznych jeszcze wrogów. Nie doznał zbyt wielkiego zaskoczenia, gdy po
chwili mu się ukazali. Jego źrenice rozszerzyły się, błyskawicznie analizując
nadchodzące stworzenia i klasyfikując je jako ludzi Północy. Było ich trzech. Niegodni
przeciwnicy dla niego i jego czterech towarzyszy, obstawiających pozostałe brzegi
polany. Towarzysze Vetaka, tak bowiem
brzmiało imię Erpena, byli mniej więcej w jego wieku i czekali na jego sygnał,
co pozwoliło mu dokładniej przyjrzeć się potencjalnej zdobyczy. Dwóch z ludzi było
najwyraźniej zwykłymi, pospolitymi żołnierzami, i to nawet chyba należeli do
oddziału, który do wczoraj zamieszkiwał osadę. Tak, zdecydowanie, tych blondynów
Vetak nie pomyliłby z nikim innym. Ale widok tego trzeciego obudził w głębi
umysłu młodego myśliwego niepokój, który powoli przekradł się w dół jego szyi i
spowodował drżenie rąk. Erpen zmrużył oczy, starając się wyciszyć i uspokoić tą
oznakę tak niepożądanego w tej chwili stresu. Nie udało to się jednak, młodzieniec
patrzył na człowieka, wręcz słysząc bijące w rozszalałym tempie swoje własne
serce.
Ten człowiek był
inny. Wyższy od tamtych i najwyraźniej o dobre dziesięć lat starszy. I
najpewniej także bardziej doświadczony. Źrenice ukrytego w lesie Erpena na
przemian rozszerzały się i zwężały, lustrując swym bystrym, przeszywającym na
wylot spojrzeniem jego pociągłą twarz, sine cienie pod oczami, wysoką, smukłą
sylwetkę, rude, zmierzwione włosy bez śladu siwizny, i przesyłając do mózgu Vetaka
wniosek, że nie będzie on takim łatwym przeciwnikiem. W przeciwieństwie do
swoich dwóch towarzyszy nie miał na sobie kolczugi, ani jakiegokolwiek innego
skrawka zbroi, tylko jasnoszary kaftan, wysokie skórzane buty i sięgający mu do
kostek biały płaszcz, spięty pod szyją srebrną klamrą z wtopionym
nieoszlifowanym samorodkiem platyny. Przez lewe ramię miał przewieszony
kołczan, pełen białopiórych strzał, a w prawej ręce niósł łuk prawie
dorównujący mu wzrostem. Vetak zmrużył prawe oko, co było w jego plemieniu
charakterystyczną oznaką sceptycyzmu, i zaczął się intensywnie zastanawiać. Jak
dobrze strzela? czy stanowi realne zagrożenie? czy pozwoli się podejść? jak
wysoki jest rangą? Erpen odpędził od siebie to ostatnie pytanie. W tej chwili
to nieważne. Jego palce drgnęły lekko, zaciskając się mocniej na drzewcu
włóczni. Powiódł wokół wzrokiem. Nie widział swoich towarzyszy. Nie wiedział,
czy oni widzą jego.
Umówiony znak
był znakiem werbalnym. Gdyby tych dwóch blondynów było tu samych, Vetak krzyknąłby
bez wahania, a wówczas reszta jego niewielkiego oddziału w mgnieniu oka
rozniosłaby ich w pył. Ale był z nimi ten trzeci. Ogon młodego Erpena poruszył
się wbrew woli swego właściciela i nagłym ruchem wyrzucił na pół metra w górę
fontannę śniegu. Myśliwy otworzył szeroko oczy, widmo porażki i śmierci
owionęło go i nie pozwoliło drgnąć. Ten ruch był swoją drogą nieznaczny i
bezgłośny. Niezauważalny i niesłyszalny. A jednak ktoś musiał go albo zauważyć,
albo usłyszeć. Ten budzący lęk człowiek ruchem ręki uciszył jednego ze swoich
towarzyszy i skierował wzrok chłodnych, szarobłękitnych jak niebo Północy oczu
wprost na Vetaka. Przez chwilę w jego lodowato zimnym spojrzeniu Erpen
dostrzegł drgnięcie samozadowolenia, które jednak zaraz przepadło. Sparaliżowany
strachem tylko stał, wciąż z włócznią u boku, patrząc, jak ku zaskoczeniu dwóch
żołnierzy mężczyzna powoli, z namaszczeniem zakłada długą strzałę na cięciwę i
wymierza prosto między jego oczy, w ostatniej chwili opuszczając nieco grot i
posyłając myśliwemu lekko obłąkany uśmiech.
Wąsy Erpena drgnęły
nieznacznie, a uszy wyprostowały się na dźwięk zwalnianej cięciwy. Ułamek
sekundy później grot strzały wbił się w nasadę jego szyi i pozostał tam, dygocąc lekko. Wraz z falami
bólu, które rozeszły się od tego miejsca na całe ciało Vetaka, opadła z niego
kurtyna paraliżującego odrętwienia, włócznia wypadła mu z rąk i ugięły się pod
nim nogi. Stoczył się w dół zbocza, łamiąc przy okazji drzewce strzały
sterczącej z jego szyi. Gdy wylądował na plecach na skraju polany, wziął
najgłębszy wdech, na jaki pozwoliła mu stal w tchawicy, i wraz z przeciągłym
wydechem wydał z siebie początkowo niskie, lecz później powoli wznoszące się,
melodyjne zawołanie, po czym, spełniwszy swoją powinność, oparł głowę na śniegu
i przeniósł wzrok opalizujących oczu na swego zabójcę. Nie zobaczył na jego
twarzy zaskoczenia, raczej rozczarowanie, gdy rzucił jakiś rozkaz i wyciągnął spod
płaszcza niewidoczne wcześniej, dwa długie, lekko zakrzywione, wyprofilowane
srebrzyste sztylety o kościanych rękojeściach. Czterej towarzysze Vetaka wpadli
na polankę z czterech różnych stron. Jeden z nich niemal od razu zatrzymał się,
gdy dwa bełty wystrzelone przez żołnierzy dosięgły jego brzucha, splunął krwią
i osunął ciężko na śnieg, wypuszczając broń. Drugi padł, gdy jeden ze sztyletów
człowieka przeciął jego gardło, plamiąc trzymającą go rękę jasną czerwienią. Dwóch
pozostałych przy życiu rzuciło się jednocześnie na przeciwnika, ignorując
roztrzęsionych młodych blondynów. Mężczyzna z zaskakującą zręcznością uniknął
ciosu pierwszego z nich, przy okazji uderzając nożem w oczy drugiego. Erpen
zawył wnoszącym się, drżącym głosem z bólu, rzucił włócznię i zakrył
szponiastymi palcami zakrwawiony pysk, opadając na kolana. Jego towarzysz,
oszołomiony, nie zareagował, gdy człowiek zza jego pleców ciął go obydwoma ostrzami
na raz w pierś, zabijając w mgnieniu oka. Odtrącił nogą bezwładną już rękę myśliwego
i wbił trzymany w lewej ręce sztylet po samą rękojeść w kark klęczącego Erpena.
Walka była
skończona, i Vetak zdawał sobie z tego sprawę. Poniósł porażkę. Porażkę, którą
zdoła odkupić jedynie własną śmiercią. Nie musiał długo czekać. Usłyszał głuchy
huk upadającego na ziemię ciała, a potem zbliżające się pewnie kroki. Uchylił ciemne
powieki, patrząc wciąż w pełni świadomymi niepowodzenia, skośnymi oczami na człowieka,
który teraz oparł lewą nogę na jego brzuchu i dotknął sztychem puginału jego szyi
tuż pod szczęką. Erpen wpatrzył się w jego niebieskie oczy z największą
nienawiścią, jaką potrafił z siebie w tym stanie wykrzesać. Odpowiedzią było
tylko jedno zdanie, wypowiedziane niskim, wibrującym głosem, w języku plemienia
Erpenów.
- Spotkamy się w
Helvadzie.
~~~~~~
Tak, dzięki niech będą Maxowi a.k.a. Światowidowi Lannisterowi, S.D.P., Maxowi, Marty'emu Irishowi i Bóg wie komu tam jeszcze, w każdym razie autorowi tego bloga, bo gdyby nie on, nikt nie miałby okazji przeczytać moich wypocin.
Komentujcie, bądźcie bezwzględni wobec tej beznadziei.. i czekajcie lub nie na kolejne części.
I nie czepiać się, że Erpeni są dziwni!
Aha, ten post z dedykacją dla Maxa xD
Subskrybuj:
Posty (Atom)