Smukła, wysoka
na ponad sześć stóp istota wychyliła swój wydłużony jak u wilka, wąski pysk
spomiędzy kłujących gałęzi drzew iglastych i zmarszczyła go, ukazując ostre jak
brzytwa, bielsze od zalegającego wszędzie wokół śniegu kły długie na trzy cale,
których końcówki i tak wystawały spod górnej wargi. Pysk ten pokryty był
drobnymi, puchowymi piórkami, zapewniającymi dobrą izolację. Miały one barwę
zszarzałego lekko śniegu. Po grzbiecie masywnego nosa, tuż nad rozszerzonymi
teraz nozdrzami biegł grzebień sztywnych, brudnobiałych piór czy też włosów. Zaraz
za nim znajdowała się para wielobarwnych, opalizujących oczu w oprawie czarnej,
nagiej skóry. Źrenice były teraz zwężone do wąskich, pionowych szparek. Osadzone
po bokach głowy niewielkie, spiczaste, kocie uszy, okryte delikatnym, białym
meszkiem, poruszały się nerwowo w górę i w dół, podobnie jak okalające nozdrza
i pysk krótkie, przezroczyste niemal wąsy. Dalej była już tylko potężnie
umięśniona, acz smukła i zgrabna szyja, esowato wygięta i pokryta takimi samymi
piórami jak głowa. Pod dolną szczęką i gardłem skóra była naga, czarna i luźna,
lekko zwisająca.
Istota wysunęła głowę
jeszcze bardziej, do samego jej połączenia z szyją i wznowiła lustrowanie
wzrokiem niewielkiej wyrąbanej w tajdze polanki przed sobą. Kiedyś, to jest
jeszcze dzień wcześniej, znajdowała się tutaj niewielka, acz tętniąca życiem osada.
Teraz drewniane domy stały puste, a po ognisku na środku placu pozostał jedynie
krąg oprószonych popiołem kamieni i sterta zwęglonych patyków wewnątrz niego. Tym
razem nie była to jednak zasługa Erpenów – owego zwierzopodobnego plemienia, którego
przedstawiciel przyglądał się właśnie opustoszałej scenie. Poprzedniego dnia
odmeldowano tych kilkunastu śmiałków z Północy, którzy zajmowali osadę zwaną w
ich języku „Nadzieją Pięć” – ich zwyczajem było numerować kolejne obozy w
Dzikich Krajach – trzy ostatnie tygodnie. Zanim dotrą następni, miną co
najmniej dwa dni. Wystarczająco, aby zrabować wszystko, co w pośpiechu ludzie
pozostawili.
Wąsy Erpena złowiły
drgnienie powietrza, a jego uszy dźwięk ostrożnych kroków i ciche głosy. Stwór zacisnął
mocniej cztery szponiaste, łuskowate, zupełnie czarne palce długich,
muskularnych rąk na drzewcu swej siedmiostopowej włóczni. Na końcu drzewca
osadzone było wąskie ostrze z Gadziej Skały – przez ludzi zwanej obsydianem – niezwykle
twardej i wytrzymałej substancji, wydobywanej z czeluści dawno wygasłych wulkanów
Dzikich Krajów przez plemię Erpenów. Pod nim zwisały długie, powiewające na
lekkim wietrzyku szare pióra jakiegoś ptaka Północy oraz postukiwały cicho o
siebie nawzajem drobne, cienkie kostki. Całe ciało trzymającego włócznię,
zaledwie dwudziestojednoletniego wojownika sprężyło się; długi na pięć i pół
stopy, wijący się dotychczas na ziemi niczym wąż, biało upierzony jak reszta
ciała ogon zakończony czarnym pędzelkiem dłuższych, sztywnych piór ożył i
zaczął zamiatać śnieg na dwie zaspy po dwóch stronach swego właściciela. Czynił
to zupełnie bezgłośnie, jednak młodzieniec uspokoił ten nerwowy tik i ogon
znieruchomiał, owinąwszy się wokół trójpalczastej stopy Erpena, uzbrojonej w
czarne i lśniące jak obsydian szpony.
Głosy
przybliżały się. Młody myśliwy zmarszczył nos jeszcze bardziej i cofnął zgrabną
głowę z powrotem w gałęzie przypominających świerki drzew. Przestąpił z nogi na
nogę i przyciągnął włócznię do swego lewego boku, celując jej grotem w otwartą
przestrzeń. Naprężył delikatnie mięśnie nóg i rąk, gotowy do nagłego skoku na
niewidocznych jeszcze wrogów. Nie doznał zbyt wielkiego zaskoczenia, gdy po
chwili mu się ukazali. Jego źrenice rozszerzyły się, błyskawicznie analizując
nadchodzące stworzenia i klasyfikując je jako ludzi Północy. Było ich trzech. Niegodni
przeciwnicy dla niego i jego czterech towarzyszy, obstawiających pozostałe brzegi
polany. Towarzysze Vetaka, tak bowiem
brzmiało imię Erpena, byli mniej więcej w jego wieku i czekali na jego sygnał,
co pozwoliło mu dokładniej przyjrzeć się potencjalnej zdobyczy. Dwóch z ludzi było
najwyraźniej zwykłymi, pospolitymi żołnierzami, i to nawet chyba należeli do
oddziału, który do wczoraj zamieszkiwał osadę. Tak, zdecydowanie, tych blondynów
Vetak nie pomyliłby z nikim innym. Ale widok tego trzeciego obudził w głębi
umysłu młodego myśliwego niepokój, który powoli przekradł się w dół jego szyi i
spowodował drżenie rąk. Erpen zmrużył oczy, starając się wyciszyć i uspokoić tą
oznakę tak niepożądanego w tej chwili stresu. Nie udało to się jednak, młodzieniec
patrzył na człowieka, wręcz słysząc bijące w rozszalałym tempie swoje własne
serce.
Ten człowiek był
inny. Wyższy od tamtych i najwyraźniej o dobre dziesięć lat starszy. I
najpewniej także bardziej doświadczony. Źrenice ukrytego w lesie Erpena na
przemian rozszerzały się i zwężały, lustrując swym bystrym, przeszywającym na
wylot spojrzeniem jego pociągłą twarz, sine cienie pod oczami, wysoką, smukłą
sylwetkę, rude, zmierzwione włosy bez śladu siwizny, i przesyłając do mózgu Vetaka
wniosek, że nie będzie on takim łatwym przeciwnikiem. W przeciwieństwie do
swoich dwóch towarzyszy nie miał na sobie kolczugi, ani jakiegokolwiek innego
skrawka zbroi, tylko jasnoszary kaftan, wysokie skórzane buty i sięgający mu do
kostek biały płaszcz, spięty pod szyją srebrną klamrą z wtopionym
nieoszlifowanym samorodkiem platyny. Przez lewe ramię miał przewieszony
kołczan, pełen białopiórych strzał, a w prawej ręce niósł łuk prawie
dorównujący mu wzrostem. Vetak zmrużył prawe oko, co było w jego plemieniu
charakterystyczną oznaką sceptycyzmu, i zaczął się intensywnie zastanawiać. Jak
dobrze strzela? czy stanowi realne zagrożenie? czy pozwoli się podejść? jak
wysoki jest rangą? Erpen odpędził od siebie to ostatnie pytanie. W tej chwili
to nieważne. Jego palce drgnęły lekko, zaciskając się mocniej na drzewcu
włóczni. Powiódł wokół wzrokiem. Nie widział swoich towarzyszy. Nie wiedział,
czy oni widzą jego.
Umówiony znak
był znakiem werbalnym. Gdyby tych dwóch blondynów było tu samych, Vetak krzyknąłby
bez wahania, a wówczas reszta jego niewielkiego oddziału w mgnieniu oka
rozniosłaby ich w pył. Ale był z nimi ten trzeci. Ogon młodego Erpena poruszył
się wbrew woli swego właściciela i nagłym ruchem wyrzucił na pół metra w górę
fontannę śniegu. Myśliwy otworzył szeroko oczy, widmo porażki i śmierci
owionęło go i nie pozwoliło drgnąć. Ten ruch był swoją drogą nieznaczny i
bezgłośny. Niezauważalny i niesłyszalny. A jednak ktoś musiał go albo zauważyć,
albo usłyszeć. Ten budzący lęk człowiek ruchem ręki uciszył jednego ze swoich
towarzyszy i skierował wzrok chłodnych, szarobłękitnych jak niebo Północy oczu
wprost na Vetaka. Przez chwilę w jego lodowato zimnym spojrzeniu Erpen
dostrzegł drgnięcie samozadowolenia, które jednak zaraz przepadło. Sparaliżowany
strachem tylko stał, wciąż z włócznią u boku, patrząc, jak ku zaskoczeniu dwóch
żołnierzy mężczyzna powoli, z namaszczeniem zakłada długą strzałę na cięciwę i
wymierza prosto między jego oczy, w ostatniej chwili opuszczając nieco grot i
posyłając myśliwemu lekko obłąkany uśmiech.
Wąsy Erpena drgnęły
nieznacznie, a uszy wyprostowały się na dźwięk zwalnianej cięciwy. Ułamek
sekundy później grot strzały wbił się w nasadę jego szyi i pozostał tam, dygocąc lekko. Wraz z falami
bólu, które rozeszły się od tego miejsca na całe ciało Vetaka, opadła z niego
kurtyna paraliżującego odrętwienia, włócznia wypadła mu z rąk i ugięły się pod
nim nogi. Stoczył się w dół zbocza, łamiąc przy okazji drzewce strzały
sterczącej z jego szyi. Gdy wylądował na plecach na skraju polany, wziął
najgłębszy wdech, na jaki pozwoliła mu stal w tchawicy, i wraz z przeciągłym
wydechem wydał z siebie początkowo niskie, lecz później powoli wznoszące się,
melodyjne zawołanie, po czym, spełniwszy swoją powinność, oparł głowę na śniegu
i przeniósł wzrok opalizujących oczu na swego zabójcę. Nie zobaczył na jego
twarzy zaskoczenia, raczej rozczarowanie, gdy rzucił jakiś rozkaz i wyciągnął spod
płaszcza niewidoczne wcześniej, dwa długie, lekko zakrzywione, wyprofilowane
srebrzyste sztylety o kościanych rękojeściach. Czterej towarzysze Vetaka wpadli
na polankę z czterech różnych stron. Jeden z nich niemal od razu zatrzymał się,
gdy dwa bełty wystrzelone przez żołnierzy dosięgły jego brzucha, splunął krwią
i osunął ciężko na śnieg, wypuszczając broń. Drugi padł, gdy jeden ze sztyletów
człowieka przeciął jego gardło, plamiąc trzymającą go rękę jasną czerwienią. Dwóch
pozostałych przy życiu rzuciło się jednocześnie na przeciwnika, ignorując
roztrzęsionych młodych blondynów. Mężczyzna z zaskakującą zręcznością uniknął
ciosu pierwszego z nich, przy okazji uderzając nożem w oczy drugiego. Erpen
zawył wnoszącym się, drżącym głosem z bólu, rzucił włócznię i zakrył
szponiastymi palcami zakrwawiony pysk, opadając na kolana. Jego towarzysz,
oszołomiony, nie zareagował, gdy człowiek zza jego pleców ciął go obydwoma ostrzami
na raz w pierś, zabijając w mgnieniu oka. Odtrącił nogą bezwładną już rękę myśliwego
i wbił trzymany w lewej ręce sztylet po samą rękojeść w kark klęczącego Erpena.
Walka była
skończona, i Vetak zdawał sobie z tego sprawę. Poniósł porażkę. Porażkę, którą
zdoła odkupić jedynie własną śmiercią. Nie musiał długo czekać. Usłyszał głuchy
huk upadającego na ziemię ciała, a potem zbliżające się pewnie kroki. Uchylił ciemne
powieki, patrząc wciąż w pełni świadomymi niepowodzenia, skośnymi oczami na człowieka,
który teraz oparł lewą nogę na jego brzuchu i dotknął sztychem puginału jego szyi
tuż pod szczęką. Erpen wpatrzył się w jego niebieskie oczy z największą
nienawiścią, jaką potrafił z siebie w tym stanie wykrzesać. Odpowiedzią było
tylko jedno zdanie, wypowiedziane niskim, wibrującym głosem, w języku plemienia
Erpenów.
- Spotkamy się w
Helvadzie.
~~~~~~
Tak, dzięki niech będą Maxowi a.k.a. Światowidowi Lannisterowi, S.D.P., Maxowi, Marty'emu Irishowi i Bóg wie komu tam jeszcze, w każdym razie autorowi tego bloga, bo gdyby nie on, nikt nie miałby okazji przeczytać moich wypocin.
Komentujcie, bądźcie bezwzględni wobec tej beznadziei.. i czekajcie lub nie na kolejne części.
I nie czepiać się, że Erpeni są dziwni!
Aha, ten post z dedykacją dla Maxa xD
Tylko tak dalej! :D
OdpowiedzUsuńMasz, czymaj komenta xp
OdpowiedzUsuńZasadniczą opinię znasz, nieprawdaż? ;p Powtórzę więc tylko, że prologuś fajny xddd Sieczka odchaczona, zwuoki są - weeee xd
No, to teraz dawaj prędko nowy rozdział ;p
Cóż więcej rzec? Weny ;p
Heir to CR ;p
Łaps!
UsuńZnam xd
Sieczka musi być?..
Dobra ^ ^
Wena być musi.
Wpadłam tu z ciekawości, jak komentarz został przez Ciebie zostawiony na jednym z moich blogów {właściwie nie do końca, no ale... ;)}
OdpowiedzUsuńKłamstwem byłoby stwierdzić, że mi się nie podoba, bo nawet bardzo. Fajnie konstruujesz opisy.
Moich wszystkich nicków i tak nikt nie zna, ha! Chociaż co do większości z nich można znaleźć. Whyy? ;D