wtorek, 26 listopada 2013

Prolog

     Smukła, wysoka na ponad sześć stóp istota wychyliła swój wydłużony jak u wilka, wąski pysk spomiędzy kłujących gałęzi drzew iglastych i zmarszczyła go, ukazując ostre jak brzytwa, bielsze od zalegającego wszędzie wokół śniegu kły długie na trzy cale, których końcówki i tak wystawały spod górnej wargi. Pysk ten pokryty był drobnymi, puchowymi piórkami, zapewniającymi dobrą izolację. Miały one barwę zszarzałego lekko śniegu. Po grzbiecie masywnego nosa, tuż nad rozszerzonymi teraz nozdrzami biegł grzebień sztywnych, brudnobiałych piór czy też włosów. Zaraz za nim znajdowała się para wielobarwnych, opalizujących oczu w oprawie czarnej, nagiej skóry. Źrenice były teraz zwężone do wąskich, pionowych szparek. Osadzone po bokach głowy niewielkie, spiczaste, kocie uszy, okryte delikatnym, białym meszkiem, poruszały się nerwowo w górę i w dół, podobnie jak okalające nozdrza i pysk krótkie, przezroczyste niemal wąsy. Dalej była już tylko potężnie umięśniona, acz smukła i zgrabna szyja, esowato wygięta i pokryta takimi samymi piórami jak głowa. Pod dolną szczęką i gardłem skóra była naga, czarna i luźna, lekko zwisająca.
Istota wysunęła głowę jeszcze bardziej, do samego jej połączenia z szyją i wznowiła lustrowanie wzrokiem niewielkiej wyrąbanej w tajdze polanki przed sobą. Kiedyś, to jest jeszcze dzień wcześniej, znajdowała się tutaj niewielka, acz tętniąca życiem osada. Teraz drewniane domy stały puste, a po ognisku na środku placu pozostał jedynie krąg oprószonych popiołem kamieni i sterta zwęglonych patyków wewnątrz niego. Tym razem nie była to jednak zasługa Erpenów – owego zwierzopodobnego plemienia, którego przedstawiciel przyglądał się właśnie opustoszałej scenie. Poprzedniego dnia odmeldowano tych kilkunastu śmiałków z Północy, którzy zajmowali osadę zwaną w ich języku „Nadzieją Pięć” – ich zwyczajem było numerować kolejne obozy w Dzikich Krajach – trzy ostatnie tygodnie. Zanim dotrą następni, miną co najmniej dwa dni. Wystarczająco, aby zrabować wszystko, co w pośpiechu ludzie pozostawili.
Wąsy Erpena złowiły drgnienie powietrza, a jego uszy dźwięk ostrożnych kroków i ciche głosy. Stwór zacisnął mocniej cztery szponiaste, łuskowate, zupełnie czarne palce długich, muskularnych rąk na drzewcu swej siedmiostopowej włóczni. Na końcu drzewca osadzone było wąskie ostrze z Gadziej Skały – przez ludzi zwanej obsydianem – niezwykle twardej i wytrzymałej substancji, wydobywanej z czeluści dawno wygasłych wulkanów Dzikich Krajów przez plemię Erpenów. Pod nim zwisały długie, powiewające na lekkim wietrzyku szare pióra jakiegoś ptaka Północy oraz postukiwały cicho o siebie nawzajem drobne, cienkie kostki. Całe ciało trzymającego włócznię, zaledwie dwudziestojednoletniego wojownika sprężyło się; długi na pięć i pół stopy, wijący się dotychczas na ziemi niczym wąż, biało upierzony jak reszta ciała ogon zakończony czarnym pędzelkiem dłuższych, sztywnych piór ożył i zaczął zamiatać śnieg na dwie zaspy po dwóch stronach swego właściciela. Czynił to zupełnie bezgłośnie, jednak młodzieniec uspokoił ten nerwowy tik i ogon znieruchomiał, owinąwszy się wokół trójpalczastej stopy Erpena, uzbrojonej w czarne i lśniące jak obsydian szpony.
Głosy przybliżały się. Młody myśliwy zmarszczył nos jeszcze bardziej i cofnął zgrabną głowę z powrotem w gałęzie przypominających świerki drzew. Przestąpił z nogi na nogę i przyciągnął włócznię do swego lewego boku, celując jej grotem w otwartą przestrzeń. Naprężył delikatnie mięśnie nóg i rąk, gotowy do nagłego skoku na niewidocznych jeszcze wrogów. Nie doznał zbyt wielkiego zaskoczenia, gdy po chwili mu się ukazali. Jego źrenice rozszerzyły się, błyskawicznie analizując nadchodzące stworzenia i klasyfikując je jako ludzi Północy. Było ich trzech. Niegodni przeciwnicy dla niego i jego czterech towarzyszy, obstawiających pozostałe brzegi polany. Towarzysze Vetaka,  tak bowiem brzmiało imię Erpena, byli mniej więcej w jego wieku i czekali na jego sygnał, co pozwoliło mu dokładniej przyjrzeć się potencjalnej zdobyczy. Dwóch z ludzi było najwyraźniej zwykłymi, pospolitymi żołnierzami, i to nawet chyba należeli do oddziału, który do wczoraj zamieszkiwał osadę. Tak, zdecydowanie, tych blondynów Vetak nie pomyliłby z nikim innym. Ale widok tego trzeciego obudził w głębi umysłu młodego myśliwego niepokój, który powoli przekradł się w dół jego szyi i spowodował drżenie rąk. Erpen zmrużył oczy, starając się wyciszyć i uspokoić tą oznakę tak niepożądanego w tej chwili stresu. Nie udało to się jednak, młodzieniec patrzył na człowieka, wręcz słysząc bijące w rozszalałym tempie swoje własne serce.
Ten człowiek był inny. Wyższy od tamtych i najwyraźniej o dobre dziesięć lat starszy. I najpewniej także bardziej doświadczony. Źrenice ukrytego w lesie Erpena na przemian rozszerzały się i zwężały, lustrując swym bystrym, przeszywającym na wylot spojrzeniem jego pociągłą twarz, sine cienie pod oczami, wysoką, smukłą sylwetkę, rude, zmierzwione włosy bez śladu siwizny, i przesyłając do mózgu Vetaka wniosek, że nie będzie on takim łatwym przeciwnikiem. W przeciwieństwie do swoich dwóch towarzyszy nie miał na sobie kolczugi, ani jakiegokolwiek innego skrawka zbroi, tylko jasnoszary kaftan, wysokie skórzane buty i sięgający mu do kostek biały płaszcz, spięty pod szyją srebrną klamrą z wtopionym nieoszlifowanym samorodkiem platyny. Przez lewe ramię miał przewieszony kołczan, pełen białopiórych strzał, a w prawej ręce niósł łuk prawie dorównujący mu wzrostem. Vetak zmrużył prawe oko, co było w jego plemieniu charakterystyczną oznaką sceptycyzmu, i zaczął się intensywnie zastanawiać. Jak dobrze strzela? czy stanowi realne zagrożenie? czy pozwoli się podejść? jak wysoki jest rangą? Erpen odpędził od siebie to ostatnie pytanie. W tej chwili to nieważne. Jego palce drgnęły lekko, zaciskając się mocniej na drzewcu włóczni. Powiódł wokół wzrokiem. Nie widział swoich towarzyszy. Nie wiedział, czy oni widzą jego.
Umówiony znak był znakiem werbalnym. Gdyby tych dwóch blondynów było tu samych, Vetak krzyknąłby bez wahania, a wówczas reszta jego niewielkiego oddziału w mgnieniu oka rozniosłaby ich w pył. Ale był z nimi ten trzeci. Ogon młodego Erpena poruszył się wbrew woli swego właściciela i nagłym ruchem wyrzucił na pół metra w górę fontannę śniegu. Myśliwy otworzył szeroko oczy, widmo porażki i śmierci owionęło go i nie pozwoliło drgnąć. Ten ruch był swoją drogą nieznaczny i bezgłośny. Niezauważalny i niesłyszalny. A jednak ktoś musiał go albo zauważyć, albo usłyszeć. Ten budzący lęk człowiek ruchem ręki uciszył jednego ze swoich towarzyszy i skierował wzrok chłodnych, szarobłękitnych jak niebo Północy oczu wprost na Vetaka. Przez chwilę w jego lodowato zimnym spojrzeniu Erpen dostrzegł drgnięcie samozadowolenia, które jednak zaraz przepadło. Sparaliżowany strachem tylko stał, wciąż z włócznią u boku, patrząc, jak ku zaskoczeniu dwóch żołnierzy mężczyzna powoli, z namaszczeniem zakłada długą strzałę na cięciwę i wymierza prosto między jego oczy, w ostatniej chwili opuszczając nieco grot i posyłając myśliwemu lekko obłąkany uśmiech.
Wąsy Erpena drgnęły nieznacznie, a uszy wyprostowały się na dźwięk zwalnianej cięciwy. Ułamek sekundy później grot strzały wbił się w nasadę jego szyi  i pozostał tam, dygocąc lekko. Wraz z falami bólu, które rozeszły się od tego miejsca na całe ciało Vetaka, opadła z niego kurtyna paraliżującego odrętwienia, włócznia wypadła mu z rąk i ugięły się pod nim nogi. Stoczył się w dół zbocza, łamiąc przy okazji drzewce strzały sterczącej z jego szyi. Gdy wylądował na plecach na skraju polany, wziął najgłębszy wdech, na jaki pozwoliła mu stal w tchawicy, i wraz z przeciągłym wydechem wydał z siebie początkowo niskie, lecz później powoli wznoszące się, melodyjne zawołanie, po czym, spełniwszy swoją powinność, oparł głowę na śniegu i przeniósł wzrok opalizujących oczu na swego zabójcę. Nie zobaczył na jego twarzy zaskoczenia, raczej rozczarowanie, gdy rzucił jakiś rozkaz i wyciągnął spod płaszcza niewidoczne wcześniej, dwa długie, lekko zakrzywione, wyprofilowane srebrzyste sztylety o kościanych rękojeściach. Czterej towarzysze Vetaka wpadli na polankę z czterech różnych stron. Jeden z nich niemal od razu zatrzymał się, gdy dwa bełty wystrzelone przez żołnierzy dosięgły jego brzucha, splunął krwią i osunął ciężko na śnieg, wypuszczając broń. Drugi padł, gdy jeden ze sztyletów człowieka przeciął jego gardło, plamiąc trzymającą go rękę jasną czerwienią. Dwóch pozostałych przy życiu rzuciło się jednocześnie na przeciwnika, ignorując roztrzęsionych młodych blondynów. Mężczyzna z zaskakującą zręcznością uniknął ciosu pierwszego z nich, przy okazji uderzając nożem w oczy drugiego. Erpen zawył wnoszącym się, drżącym głosem z bólu, rzucił włócznię i zakrył szponiastymi palcami zakrwawiony pysk, opadając na kolana. Jego towarzysz, oszołomiony, nie zareagował, gdy człowiek zza jego pleców ciął go obydwoma ostrzami na raz w pierś, zabijając w mgnieniu oka. Odtrącił nogą bezwładną już rękę myśliwego i wbił trzymany w lewej ręce sztylet po samą rękojeść w kark klęczącego Erpena.
Walka była skończona, i Vetak zdawał sobie z tego sprawę. Poniósł porażkę. Porażkę, którą zdoła odkupić jedynie własną śmiercią. Nie musiał długo czekać. Usłyszał głuchy huk upadającego na ziemię ciała, a potem zbliżające się pewnie kroki. Uchylił ciemne powieki, patrząc wciąż w pełni świadomymi niepowodzenia, skośnymi oczami na człowieka, który teraz oparł lewą nogę na jego brzuchu i dotknął sztychem puginału jego szyi tuż pod szczęką. Erpen wpatrzył się w jego niebieskie oczy z największą nienawiścią, jaką potrafił z siebie w tym stanie wykrzesać. Odpowiedzią było tylko jedno zdanie, wypowiedziane niskim, wibrującym głosem, w języku plemienia Erpenów.
- Spotkamy się w Helvadzie.
~~~~~~
Tak, dzięki niech będą Maxowi a.k.a. Światowidowi Lannisterowi, S.D.P., Maxowi, Marty'emu Irishowi i Bóg wie komu tam jeszcze, w każdym razie autorowi tego bloga, bo gdyby nie on, nikt nie miałby okazji przeczytać moich wypocin.
Komentujcie, bądźcie bezwzględni wobec tej beznadziei.. i czekajcie lub nie na kolejne części.
I nie czepiać się, że Erpeni są dziwni!
Aha, ten post z dedykacją dla Maxa xD

4 komentarze:

  1. Masz, czymaj komenta xp

    Zasadniczą opinię znasz, nieprawdaż? ;p Powtórzę więc tylko, że prologuś fajny xddd Sieczka odchaczona, zwuoki są - weeee xd
    No, to teraz dawaj prędko nowy rozdział ;p
    Cóż więcej rzec? Weny ;p
    Heir to CR ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łaps!

      Znam xd
      Sieczka musi być?..
      Dobra ^ ^
      Wena być musi.

      Usuń
  2. Wpadłam tu z ciekawości, jak komentarz został przez Ciebie zostawiony na jednym z moich blogów {właściwie nie do końca, no ale... ;)}
    Kłamstwem byłoby stwierdzić, że mi się nie podoba, bo nawet bardzo. Fajnie konstruujesz opisy.
    Moich wszystkich nicków i tak nikt nie zna, ha! Chociaż co do większości z nich można znaleźć. Whyy? ;D

    OdpowiedzUsuń