Kemer Lae zakręcił
trzymanym w prawej ręce końcem długiego, plecionego sznura i wbił spojrzenie zielonych
oczu w swego przeciwnika. Wąskie, skośne, srebrzyste oczy o pionowych
źrenicach, głęboko osadzone w opiętej czarną, gładką skórą, niemal końskiej
czaszce odpowiedziały mu takim samym pewnym siebie spojrzeniem. Długie,
spiczaste uszy poruszyły się w przód i w tył, a łeb na kościstej, wyciągniętej
szyi obrócił się, gdy dwie pary cienkich jak patyki, czarnych nóg zadrobiły w
miejscu, przekręcając wygięte w łuk, wychudłe ciało o dziewięćdziesiąt stopni. Nagi,
połyskliwie czarny, czterostopowy ogon ze świstem przeciął powietrze. Był on
najgroźniejszą bronią raturów, koniopodobnych stworzeń występujących dość
pospolicie na pustkowiach Królestwa Na Wyspie. Tylko najodważniejsi mieszkańcy
Królestwa mieli na tyle śmiałości, i niewykluczone, że także tupetu, aby stawać
twarzą z twarz z Lordem Pustkowi, jak nazywany bywał ratur. Był on niezwykle
szanowanym zwierzęciem, do tego stopnia, że jego sylwetka w galopie na żółtym
tle znajdowała się w godle Królestwa. Dwudziestotrzyletni Kemer założył się o
dziesięć sztuk srebra ze swoimi kolegami, siedzącymi teraz na rozklekotanym
płocie otaczającym okrągłe, wydeptane setkami kopyt pole o średnicy trzydziestu
stóp, że poskromi ostatnią schwytaną w tym miesiącu klacz ratura. Ubrany
jedynie w lekką, piaskowej barwy tunikę i wysokie, nie skórzane, lecz uszyte z
tkaniny buty, stanął naprzeciw niej z dwumetrową liną. Kosmyk sięgających
ramion czarnych włosów opadł mu na twarz, odrzucił go machnięciem głowy i na
nowo skupił swą uwagę na klaczy.
Zwierzę stało kilkanaście
stóp od niego, wpatrując się w jego oczy bez śladu lęku. Ogon raz po raz śmigał
to z jednego, to z drugiego jego boku, nakazując trzymanie się z daleka. Miał
być to pierwszy ratur poskromiony przez Kemera. Chłopak od kilku lat przyglądał
się z uwagą, jak jego ojciec Per obłaskawia te pustynne stworzenia. Ratury
wyglądały dość chuderlawo w porównaniu z końmi czy wielbłądami, na tych swoich
patykowatych, zakończonych rozdwojonymi, wąskimi kopytami nogach i z tą swoją
pobłyskującą niebieskawo w świetle słońca skórą, jedynie na grzbiecie i szyi
pokrytą cienką warstwą czarnych włosów. Były jednak niezwykle wytrzymałe i
potrafiły w krótkim czasie osiągnąć swą maksymalną prędkość, przy której żaden
koń by ich nie doścignął. Kemer postanowił sobie w duchu, że tą klacz zatrzyma
dla siebie, i ruszył do przodu, uderzając końcem sznura o ziemię kilka stóp od
tylnych nóg ratura. Stworzenie obróciło zad o dziewięćdziesiąt stopni, stając
bokiem do chłopaka, i posłało mu spod przymkniętych powiek przeciągłe
spojrzenie. Od strony ogrodzenia dobiegła salwa śmiechu. Niezrażony tym Kemer wziął
zamach i uderzył znowu, tym razem smagając zwierzę po nogach tuż nad kopytami. Klacz
zasyczała gniewnie, otwierając pysk i pokazując człowiekowi długie, białe kły i
rozdwojony nieco czarny język, po czym wybiła się z tylnych kończyn do przodu,
ruszając leniwym kłusem wokół wybiegu. Jej rywal uniósł jedną brew, przyjmując
wyzwanie.
Ruszył szybkim
krokiem, jednak nie biegiem, za raturem, raz po raz uderzając liną o ziemię i
popędzając zwierzę do szybszego biegu. Ratur jednak nie miał na to specjalnej
ochoty, kłusując niemrawo z zadartym wysoko łbem i co jakiś czas tylko,
poganiany smagnięciami sznura po nogach, przebiegał dwa czy trzy kroki czymś w
rodzaju galopu, zaraz jednak zwalniając znowu. Jego długi, smukły ogon raz po
raz przecinał powietrze z głośnym dźwiękiem, ani razu jednak nie trafiając
podążającego za nim człowieka. Kemer był bardzo cierpliwy. Ta gra ciągnęła się
jakieś dwadzieścia minut. Wtedy chłopak wziął szeroki zamach i trzasnął liną po
zadzie klaczy. Zwierzę znów wściekle zasyczało, wystawiając rozwidlony, gadzi
język i rzuciło się galopem. Człowiek również zaczął biec, coraz to kolejne
smagnięcia sznura dosięgały tylnych partii ciała ratura. W którymś momencie
zwierzę pochyliło nagle łeb i zawróciło, ruszając wprost na rywala. Kemer
zawahał się tylko przez ułamek sekundy, śmignął liną po oczach klaczy i
krzyknął na nią. Ratur wydał z siebie wznoszący się syk, wyszczerzył zęby i obrócił
się na tylnych nogach. Ogon wzbił tuman pyłu trzy czy cztery stopy od człowieka.
Pościg trwał, klacz nie próbowała już więcej zmieniać kierunku biegu. Po
dłuższym czasie zwiesiła głowę, kuląc spiczaste uszy i patrząc spode łba na
podążającego za nią Kemera. Potem zwalniała stopniowo z oszalałego galopu do żwawego
kłusa, aż wreszcie dreptała wokół wybiegu stępem, niczym pospolity, łagodny
kucyk.
Kemer zwinął
linę, położył obok siebie na ziemi i obrócił się tyłem do klaczy. Starał się
ignorować lekko zszokowane i życzące mu jak najgorzej miny kolegów. Stał i
czekał. Dłuższą chwilę później rozległy się za nim ciche kroki na piasku i chłopak
poczuł gorący oddech żywego stworzenia na plecach. Zrobił trzy czy cztery kroki
do przodu i zatrzymał się. Ostrożne kroki podążyły za nim i tym razem pokryty lepką,
czarną skórą pysk spoczął na jego lewym ramieniu. Chłopak odsunął się o krok w
prawo i spojrzał na zwierzę. Ratur patrzył na niego już z większym szacunkiem,
choć w kącikach jego pozbawionych tęczówek oczu czaiła się jeszcze
niepokorność. Kemer bez wstępnych ceregieli wyciągnął dłoń i poklepał klacz po
boku łba. Nie uszło jego uwadze drgnięcie jej źrenic. Opuścił rękę i podszedł
do płotu, na którym wisiał materiałowy kantar. Zdjął uprząż z palika i
wyciągnął rękę z nią do ratura. Zwierzę nadstawiło uszu, potem skierowało je do
tyłu, obwąchało kantar i trąciło go nosem. Chłopak uśmiechnął się lekko, prawą
rękę położył na karku klaczy, a lewą wsunął jej uprząż na głowę. Nie
zareagowała, więc chwycił za pasek z boku łba, otworzył spróchniałą bramę i
wyprowadził ją na piaszczystą drogę. Koledzy poszli za nim, z nietęgimi minami.
Zaprowadził
obłaskawione zwierzę do niskiej stajni, będącej tak naprawdę dwoma zadaszonymi rzędami
niewielkich zagród. Klacz zadarła łeb, węsząc i przyglądając się izabelowatym
koniom w pobliskich przegrodach. Kemer zamknął ją w pierwszym z brzegu boksie i
zdjął jej z głowy kantar. Potem odwrócił się do swoich kolegów.
- W porządku.
Poskromiłem ratura, zatem żądam teraz nagrody – powiedział spokojnym tonem, choć
tak naprawdę z trudem powstrzymywał śmiech. Jego trzech towarzyszy popatrzyło
po sobie i każdy z nich z niekrytą niechęcią sięgnął do kieszeni i wyjął z niej
trzy srebrne monety. Chłopak chwycił je, udał, że przelicza, po czym z
uśmiechem ironii znów podniósł wzrok.
- Jeszcze jedna.
Najstarszy ze
stojących przed nim, dwudziestosześcioletni Sunig, spojrzał na niego spode łba,
a widząc, że nie uzyska od przyjaciół wsparcia, wyłuskał najwyraźniej ostatnią
swoją sztukę srebra i podał Kemerowi takim gestem, jakby ofiarował mu zgniły
owoc. Usatysfakcjonowany syn Pera schował uczciwie zarobione pieniądze do
kieszeni i wyciągnął rękę do klaczy. Ta trąciła ją pyskiem i przechyliła lekko
łeb, przypatrując się swemu panu z mieszaniną sympatii i zniecierpliwienia. Chłopakowi
natychmiast przyszedł do głowy pomysł na imię dla przyszłego wierzchowca.
- Od dziś zwiesz
się Hati – oznajmił klaczy. Słowo to oznaczało w języku Królestwa Na Wyspie „uparta”.
Wąskie, trójkątne oczy znów zlustrowały go niepokornym spojrzeniem, po czym
Hati prychnęła mu w twarz, obróciła się na tylnych nogach i ukontentowana
zanurzyła pysk w wiadrze z wodą.
***
- No dalej, Hati
– powiedział cicho Kemer, podchodząc do klaczy i niosąc przed sobą siodło na
wysokiej, drewnianej terlicy – była ona konieczna, aby utrzymać je na kościstym
grzbiecie ratura. Ten ratur jednak nie miał najmniejszej ochoty na utrzymywanie
na swoim grzbiecie czegokolwiek. Hati tańczyła w miejscu, wysuwając spomiędzy
zakrzywionych kłów długi język i sycząc niemalże prześmiewczo. Po kolejnym
gwałtownym ruchu chłopaka uskoczyła o pięć długich kroków w swoje lewo i
stanęła przodem do niego, przekrzywiając łeb w charakterystyczny dla siebie
sposób, po czym znów zasyczała. Kemer uniósł jedną brew i pokręcił z
niedowierzaniem głową. Położył siodło na ziemi i cofnął się kilkanaście kroków.
Znajdował się wraz ze swoją klaczą na rozległym, ogrodzonym pastwisku u stóp Gór
Gres – choć „pastwisko” to raczej nieodpowiednie słowo, bowiem na wszystkich
piętnastu hektarach zagrody nie rosła ani jedna porządniejsza kępka trawy. Hati
zerknęła na niego jeszcze raz, parsknęła przez nos i podeszła z nisko pochyloną
głową, spięta i czujna, do siodła. Dotknęła go chrapami, syknęła, otwierając
szeroko pysk i wyskoczyła na trzy stopy w górę, odsuwając się o dobre
dwadzieścia stóp. Podniosła głowę, oblizała się, rzuciła spojrzenie Kemerowi i znów
podkradła się do kulbaki. Tym razem trąciła ją nosem, po czym chwyciła zębami
za przedni łęk i nagłym szarpnięciem przedniej połowy ciała wyrzuciła siodło
niemal dziesięć stóp w górę.
Wylądowało na
ziemi ze stłumionym hukiem. Spłoszona tym dźwiękiem Hati uskoczyła w bok, a
potem parsknęła rozbawiona i znów wyciągnęła szyję. Tym razem jednak Kemer był
szybszy. Odtrącił jej łeb i podniósł siodło. Klacz łypnęła na niego,
niezadowolona, że jej przerwano zabawę. Chłopak włożył siodło na jej grzbiet. Zasyczała
zirytowana i wykręciła szyję, nie gryząc jednak, tylko obserwując z iście
wężową miną poczynania właściciela. Gdy popręg został dociągnięty, człowiek
odsunął się, dając raturowi pole do popisu. Zwierzę zlustrowało go pospiesznie
wzrokiem, zarżało po swojemu, co było dźwiękiem pośrednim między sykiem węża a
szczekaniem szakala, a po tym oświadczeniu wybiło się ze wszystkich czterech
nóg, brykając wściekle i starając się zrzucić z siebie kulbakę. Po kilkunastu
susach ugięła przednie nogi i położyła się, zwijając się na ziemi i wzbijając
tumany pyłu nad równinę. Kiedy mimo wszystko siodło pozostało na grzbiecie
Hati, przewróciła się na bok i tak już została, oddychając szybko i głęboko i patrząc
żałosnym, zrezygnowanym i pokornym wzrokiem na swego pana. Kemer uśmiechnął się
i podszedł do klaczy. Przejechał ręką po jej wystających żebrach, następnie wsunął
prawą dłoń za boczny pasek kantara i wstał, pociągając za sobą wydłużony łeb i
szyję Hati. Ratur podniósł się powoli i zwiesił głowę do samych kopyt. Chłopak
zmierzył go wzrokiem. Stwór miał niewiele ponad pięć stóp wzrostu w kłębie.
Kemer opuścił strzemiona, wparł się ręką w przedni łęk siodła i błyskawicznym
ruchem wskoczył na nie. W tej samej chwili Hati podniosła głowę, rżąc
przeraźliwie i rzuciła się szybkim kłusem.
Jeździec włożył
naprędce nogi w strzemiona i zebrał wodze. Ratur miał szybki, nieregularny i
wysoki chód, co poważnie utrudniało utrzymywanie się w siodle. Nie minęło pół
minuty, gdy Kemer wylądował na ziemi. Hati zatrzymała się i obróciła, mając
minę tak potulną, że wyglądało to wręcz absurdalnie. Niezrażony dosyć bolesnym
upadkiem chłopak wstał, obmacał potłuczone plecy i podszedł do wierzchowca.
- Nie jesteś
skłonna do współpracy, co? – zapytał nieco drżącym głosem. Klacz znów posłała
mu przepraszające, groteskowo fałszywe spojrzenie i schyliła się do kilku marnych
źdźbeł trawy pod swoimi kopytami.
- Ze mną nie
wygrasz – oznajmił Kemer i znowu wsiadł na klacz. Hati parsknęła ze złością i
znów ruszyła żwawym kłusem. Tym razem chłopak ścisnął jej boki kolanami i ściągnął
wodze, jednak jedynym tego efektem było wykręcenie łba zwierzęcia do tyłu i
wystawienie przez nie języka oraz przejście do szarpanego galopu. Po parunastu
krokach ratur strzelił z zadu, a Kemer wylądował na jego szyi. Najszybciej, jak
tylko mógł, poprawił nogi w strzemionach i odchylił się w siodle do tyłu. Hati
znów wierzgnęła, jednak już bez takiego efektu. Jeździec ściągnął jej łeb w
lewo, zmuszając ją do zataczania szerokich okręgów. Z początku wierzchowiec
bronił się, strzelając z zadu i machając szyją, jednak po dłuższym czasie biegania
w kółko uspokoił się nieco, opuścił głowę na wysokość nadgarstków i prychnął pokornie.
Kemer poluzował wodze, w każdej chwili jednak gotów do ponownego skrócenia ich
– nie ufał jeszcze całkowicie raturowi. Hati zwolniła do stępa i wreszcie
zatrzymała się całkowicie. Z pyska i wywieszonego języka kapała jej gęsta piana,
a boki lśniły potem. Podniosła głowę i dotknęła koniuszkiem nosa łydki Kemera,
patrząc na niego pytająco. Chłopak poklepał ją po szyi, zebrał wodze i wydał
stanowczym, lecz spokojnym głosem komendę.
- Ruszaj, Hati.
O dziwo, klacz
usłuchała. Przeszła kilka kroków powolnym, sennym stępem, zanim nie padła
kolejna komenda.
- Kłusem, Hati.
Zakłusowała, tym
razem wydłużając i obniżając wykrok i przyciągając pysk do piersi. Jeździec
zatrzymał ją ściągnięciem wodzy. Przystanęła tak, że jej przednie i tylne nogi
wpisały się w kwadrat. Chłopak zsunął się z jej grzbietu i odpiął popręg. Zdjął
siodło i przewiesił sobie przez lewe przedramię. Prawą ręką złapał wodze i
poprowadził klacz w stronę bramy, przy której czekał jego ojciec. Był już
starszym mężczyzną, o siwych, spływających mu na ramiona włosach i brązowych
oczach. Wydawał się być zadowolony z tego, co zobaczył.
- Nieźle, jak na
pierwszy raz – powiedział, przejmując od syna siodło. – Ale pozwalasz jej na
zbyt wiele.
- Wiem, ojcze – mruknął
Kemer, w głębi duszy ciesząc się pochlebstwem usłyszanym od zwykle surowego i
wymagającego rodziciela. Wszedł z Hati do dużego, bo mającego piętnaście na
piętnaście stóp boksu w murowanej stajni, zdjął jej kantar i zaczął szczotkować
lnianą, szorstką ścierką jej skąpą sierść na grzbiecie i bokach. Potem podsunął
jej metalowe wiadro z letnią wodą. Klacz napiła się kilku niewielkich łyków i
stanęła w kącie boksu, wystawiając łeb przez szerokie okno. Ojciec Kemera znowu
się wtrącił.
- Przeprowadź ją
parę kroków, żeby ochłonęła.
Chłopak kiwnął
głową, w pełni ufając poradom ojca, znów założył niezadowolonej z takiego
obrotu sprawy klaczy uprząż i wyprowadził przed stajnię. Pozostałe należące do
rodziny Laeów wierzchowce – trzy izabelowate konie i jeden wałach ratura – wyjrzały
zaciekawione ze swoich boksów, rżąc do wyprowadzanego zwierzęcia. Hati zarżała
w odpowiedzi i zatańczyła w miejscu, omal nie wyrywając się właścicielowi.
Kemer uspokoił ją stanowczym szarpnięciem wodzy i powiódł na tyły budynku, aby
nie rozpraszały jej ogiery. Ona jednak była uparta i w końcu sznur wyślizgnął
się z rąk chłopaka, a uradowana Hati odbiegła wysokim, żwawym kłusem z
trzymanym prostopadle do ziemi łbem, parskając zalotnie do trzyletniego ogiera
o złocistej sierści. Ma bardzo zły gust,
pomyślał Kemer, odciągając ją od konia, który podskubywał już kark ratura,
zdradzając spojrzeniem i cichym prychaniem swe zamiary.
~~~~~~
Ja wiem, że piszę haniebnie krótkie rozdziały, ale co poradzić?
Dedykacja dla.. w sumie nie wiem, dla kogo. Dla wszystkich czytających bloga xD
Poważnie pierwszy komentarz?
OdpowiedzUsuńMusisz coś zrobić, żeby więcej osóbek Cię odwiedzało. ;)
Haha, chciałabym pisać takie opisy. Serio!
Rozwaliła mnie ta Hati. I szkoda, że jak z niej spadł, nic poważnego sobie nie zrobił, ihaha. Uwielbiam tragiczne zakończenia ;p.
Nie wiedziałam, że zad ma szyję. ° Tak, tak - wiem, że chodzi o co innego, ale po prostu nie mogę powstrzymać się od skojarzeń. °
Izabelowate? A co to znaczy? xD
Haha, jaka końcówka.
No, potwierdzam. Dobrze, że chociaż się przyznajesz. ;D
Dziękuję. xD
I tak mi się przypomina, odejdę trochę od tematu bloga, bo nie wytrzymam, haha: "he told me I scared the living shit out of him, I told him that's impossible, because he was already dead". Hahah. Słowo w słowo nie odtworzyłam na pewno. ;D
Moje opisy wcale nie są dobre...
UsuńNajlepsze jest to, że Hati wymyśliłam w pierwszej gimnazjum na niemieckim, rysując po marginesie, i dwa lata przeleżała w szufladce "kiedyś się przyda" :D
Co? o.e
http://straightfromthehorsesmouth2you.files.wordpress.com/2011/10/palomino-horse.jpg - to jest izabelowaty koń.
Wybacz xd
Nie potrafię pisać dłuższych. Nigdy nie potrafiłam.
Nie ma za co.
To są lepsze od moich, w każdym bądź razie.
UsuńCzasami stare pomysły to dobre pomysły. ;)
Wybacz za moją niewiedzę.
Jest! xD
Eee, nie.
UsuńCzęsto.
Wybaczam.