wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział I. Poskromiona bestia - Kemer

Kemer Lae zakręcił trzymanym w prawej ręce końcem długiego, plecionego sznura i wbił spojrzenie zielonych oczu w swego przeciwnika. Wąskie, skośne, srebrzyste oczy o pionowych źrenicach, głęboko osadzone w opiętej czarną, gładką skórą, niemal końskiej czaszce odpowiedziały mu takim samym pewnym siebie spojrzeniem. Długie, spiczaste uszy poruszyły się w przód i w tył, a łeb na kościstej, wyciągniętej szyi obrócił się, gdy dwie pary cienkich jak patyki, czarnych nóg zadrobiły w miejscu, przekręcając wygięte w łuk, wychudłe ciało o dziewięćdziesiąt stopni. Nagi, połyskliwie czarny, czterostopowy ogon ze świstem przeciął powietrze. Był on najgroźniejszą bronią raturów, koniopodobnych stworzeń występujących dość pospolicie na pustkowiach Królestwa Na Wyspie. Tylko najodważniejsi mieszkańcy Królestwa mieli na tyle śmiałości, i niewykluczone, że także tupetu, aby stawać twarzą z twarz z Lordem Pustkowi, jak nazywany bywał ratur. Był on niezwykle szanowanym zwierzęciem, do tego stopnia, że jego sylwetka w galopie na żółtym tle znajdowała się w godle Królestwa. Dwudziestotrzyletni Kemer założył się o dziesięć sztuk srebra ze swoimi kolegami, siedzącymi teraz na rozklekotanym płocie otaczającym okrągłe, wydeptane setkami kopyt pole o średnicy trzydziestu stóp, że poskromi ostatnią schwytaną w tym miesiącu klacz ratura. Ubrany jedynie w lekką, piaskowej barwy tunikę i wysokie, nie skórzane, lecz uszyte z tkaniny buty, stanął naprzeciw niej z dwumetrową liną. Kosmyk sięgających ramion czarnych włosów opadł mu na twarz, odrzucił go machnięciem głowy i na nowo skupił swą uwagę na klaczy.
Zwierzę stało kilkanaście stóp od niego, wpatrując się w jego oczy bez śladu lęku. Ogon raz po raz śmigał to z jednego, to z drugiego jego boku, nakazując trzymanie się z daleka. Miał być to pierwszy ratur poskromiony przez Kemera. Chłopak od kilku lat przyglądał się z uwagą, jak jego ojciec Per obłaskawia te pustynne stworzenia. Ratury wyglądały dość chuderlawo w porównaniu z końmi czy wielbłądami, na tych swoich patykowatych, zakończonych rozdwojonymi, wąskimi kopytami nogach i z tą swoją pobłyskującą niebieskawo w świetle słońca skórą, jedynie na grzbiecie i szyi pokrytą cienką warstwą czarnych włosów. Były jednak niezwykle wytrzymałe i potrafiły w krótkim czasie osiągnąć swą maksymalną prędkość, przy której żaden koń by ich nie doścignął. Kemer postanowił sobie w duchu, że tą klacz zatrzyma dla siebie, i ruszył do przodu, uderzając końcem sznura o ziemię kilka stóp od tylnych nóg ratura. Stworzenie obróciło zad o dziewięćdziesiąt stopni, stając bokiem do chłopaka, i posłało mu spod przymkniętych powiek przeciągłe spojrzenie. Od strony ogrodzenia dobiegła salwa śmiechu. Niezrażony tym Kemer wziął zamach i uderzył znowu, tym razem smagając zwierzę po nogach tuż nad kopytami. Klacz zasyczała gniewnie, otwierając pysk i pokazując człowiekowi długie, białe kły i rozdwojony nieco czarny język, po czym wybiła się z tylnych kończyn do przodu, ruszając leniwym kłusem wokół wybiegu. Jej rywal uniósł jedną brew, przyjmując wyzwanie.
Ruszył szybkim krokiem, jednak nie biegiem, za raturem, raz po raz uderzając liną o ziemię i popędzając zwierzę do szybszego biegu. Ratur jednak nie miał na to specjalnej ochoty, kłusując niemrawo z zadartym wysoko łbem i co jakiś czas tylko, poganiany smagnięciami sznura po nogach, przebiegał dwa czy trzy kroki czymś w rodzaju galopu, zaraz jednak zwalniając znowu. Jego długi, smukły ogon raz po raz przecinał powietrze z głośnym dźwiękiem, ani razu jednak nie trafiając podążającego za nim człowieka. Kemer był bardzo cierpliwy. Ta gra ciągnęła się jakieś dwadzieścia minut. Wtedy chłopak wziął szeroki zamach i trzasnął liną po zadzie klaczy. Zwierzę znów wściekle zasyczało, wystawiając rozwidlony, gadzi język i rzuciło się galopem. Człowiek również zaczął biec, coraz to kolejne smagnięcia sznura dosięgały tylnych partii ciała ratura. W którymś momencie zwierzę pochyliło nagle łeb i zawróciło, ruszając wprost na rywala. Kemer zawahał się tylko przez ułamek sekundy, śmignął liną po oczach klaczy i krzyknął na nią. Ratur wydał z siebie wznoszący się syk, wyszczerzył zęby i obrócił się na tylnych nogach. Ogon wzbił tuman pyłu trzy czy cztery stopy od człowieka. Pościg trwał, klacz nie próbowała już więcej zmieniać kierunku biegu. Po dłuższym czasie zwiesiła głowę, kuląc spiczaste uszy i patrząc spode łba na podążającego za nią Kemera. Potem zwalniała stopniowo z oszalałego galopu do żwawego kłusa, aż wreszcie dreptała wokół wybiegu stępem, niczym pospolity, łagodny kucyk.
Kemer zwinął linę, położył obok siebie na ziemi i obrócił się tyłem do klaczy. Starał się ignorować lekko zszokowane i życzące mu jak najgorzej miny kolegów. Stał i czekał. Dłuższą chwilę później rozległy się za nim ciche kroki na piasku i chłopak poczuł gorący oddech żywego stworzenia na plecach. Zrobił trzy czy cztery kroki do przodu i zatrzymał się. Ostrożne kroki podążyły za nim i tym razem pokryty lepką, czarną skórą pysk spoczął na jego lewym ramieniu. Chłopak odsunął się o krok w prawo i spojrzał na zwierzę. Ratur patrzył na niego już z większym szacunkiem, choć w kącikach jego pozbawionych tęczówek oczu czaiła się jeszcze niepokorność. Kemer bez wstępnych ceregieli wyciągnął dłoń i poklepał klacz po boku łba. Nie uszło jego uwadze drgnięcie jej źrenic. Opuścił rękę i podszedł do płotu, na którym wisiał materiałowy kantar. Zdjął uprząż z palika i wyciągnął rękę z nią do ratura. Zwierzę nadstawiło uszu, potem skierowało je do tyłu, obwąchało kantar i trąciło go nosem. Chłopak uśmiechnął się lekko, prawą rękę położył na karku klaczy, a lewą wsunął jej uprząż na głowę. Nie zareagowała, więc chwycił za pasek z boku łba, otworzył spróchniałą bramę i wyprowadził ją na piaszczystą drogę. Koledzy poszli za nim, z nietęgimi minami.
Zaprowadził obłaskawione zwierzę do niskiej stajni, będącej tak naprawdę dwoma zadaszonymi rzędami niewielkich zagród. Klacz zadarła łeb, węsząc i przyglądając się izabelowatym koniom w pobliskich przegrodach. Kemer zamknął ją w pierwszym z brzegu boksie i zdjął jej z głowy kantar. Potem odwrócił się do swoich kolegów.
- W porządku. Poskromiłem ratura, zatem żądam teraz nagrody – powiedział spokojnym tonem, choć tak naprawdę z trudem powstrzymywał śmiech. Jego trzech towarzyszy popatrzyło po sobie i każdy z nich z niekrytą niechęcią sięgnął do kieszeni i wyjął z niej trzy srebrne monety. Chłopak chwycił je, udał, że przelicza, po czym z uśmiechem ironii znów podniósł wzrok.
- Jeszcze jedna.
Najstarszy ze stojących przed nim, dwudziestosześcioletni Sunig, spojrzał na niego spode łba, a widząc, że nie uzyska od przyjaciół wsparcia, wyłuskał najwyraźniej ostatnią swoją sztukę srebra i podał Kemerowi takim gestem, jakby ofiarował mu zgniły owoc. Usatysfakcjonowany syn Pera schował uczciwie zarobione pieniądze do kieszeni i wyciągnął rękę do klaczy. Ta trąciła ją pyskiem i przechyliła lekko łeb, przypatrując się swemu panu z mieszaniną sympatii i zniecierpliwienia. Chłopakowi natychmiast przyszedł do głowy pomysł na imię dla przyszłego wierzchowca.
- Od dziś zwiesz się Hati – oznajmił klaczy. Słowo to oznaczało w języku Królestwa Na Wyspie „uparta”. Wąskie, trójkątne oczy znów zlustrowały go niepokornym spojrzeniem, po czym Hati prychnęła mu w twarz, obróciła się na tylnych nogach i ukontentowana zanurzyła pysk w wiadrze z wodą.
***
- No dalej, Hati – powiedział cicho Kemer, podchodząc do klaczy i niosąc przed sobą siodło na wysokiej, drewnianej terlicy – była ona konieczna, aby utrzymać je na kościstym grzbiecie ratura. Ten ratur jednak nie miał najmniejszej ochoty na utrzymywanie na swoim grzbiecie czegokolwiek. Hati tańczyła w miejscu, wysuwając spomiędzy zakrzywionych kłów długi język i sycząc niemalże prześmiewczo. Po kolejnym gwałtownym ruchu chłopaka uskoczyła o pięć długich kroków w swoje lewo i stanęła przodem do niego, przekrzywiając łeb w charakterystyczny dla siebie sposób, po czym znów zasyczała. Kemer uniósł jedną brew i pokręcił z niedowierzaniem głową. Położył siodło na ziemi i cofnął się kilkanaście kroków. Znajdował się wraz ze swoją klaczą na rozległym, ogrodzonym pastwisku u stóp Gór Gres – choć „pastwisko” to raczej nieodpowiednie słowo, bowiem na wszystkich piętnastu hektarach zagrody nie rosła ani jedna porządniejsza kępka trawy. Hati zerknęła na niego jeszcze raz, parsknęła przez nos i podeszła z nisko pochyloną głową, spięta i czujna, do siodła. Dotknęła go chrapami, syknęła, otwierając szeroko pysk i wyskoczyła na trzy stopy w górę, odsuwając się o dobre dwadzieścia stóp. Podniosła głowę, oblizała się, rzuciła spojrzenie Kemerowi i znów podkradła się do kulbaki. Tym razem trąciła ją nosem, po czym chwyciła zębami za przedni łęk i nagłym szarpnięciem przedniej połowy ciała wyrzuciła siodło niemal dziesięć stóp w górę.
Wylądowało na ziemi ze stłumionym hukiem. Spłoszona tym dźwiękiem Hati uskoczyła w bok, a potem parsknęła rozbawiona i znów wyciągnęła szyję. Tym razem jednak Kemer był szybszy. Odtrącił jej łeb i podniósł siodło. Klacz łypnęła na niego, niezadowolona, że jej przerwano zabawę. Chłopak włożył siodło na jej grzbiet. Zasyczała zirytowana i wykręciła szyję, nie gryząc jednak, tylko obserwując z iście wężową miną poczynania właściciela. Gdy popręg został dociągnięty, człowiek odsunął się, dając raturowi pole do popisu. Zwierzę zlustrowało go pospiesznie wzrokiem, zarżało po swojemu, co było dźwiękiem pośrednim między sykiem węża a szczekaniem szakala, a po tym oświadczeniu wybiło się ze wszystkich czterech nóg, brykając wściekle i starając się zrzucić z siebie kulbakę. Po kilkunastu susach ugięła przednie nogi i położyła się, zwijając się na ziemi i wzbijając tumany pyłu nad równinę. Kiedy mimo wszystko siodło pozostało na grzbiecie Hati, przewróciła się na bok i tak już została, oddychając szybko i głęboko i patrząc żałosnym, zrezygnowanym i pokornym wzrokiem na swego pana. Kemer uśmiechnął się i podszedł do klaczy. Przejechał ręką po jej wystających żebrach, następnie wsunął prawą dłoń za boczny pasek kantara i wstał, pociągając za sobą wydłużony łeb i szyję Hati. Ratur podniósł się powoli i zwiesił głowę do samych kopyt. Chłopak zmierzył go wzrokiem. Stwór miał niewiele ponad pięć stóp wzrostu w kłębie. Kemer opuścił strzemiona, wparł się ręką w przedni łęk siodła i błyskawicznym ruchem wskoczył na nie. W tej samej chwili Hati podniosła głowę, rżąc przeraźliwie i rzuciła się szybkim kłusem.
Jeździec włożył naprędce nogi w strzemiona i zebrał wodze. Ratur miał szybki, nieregularny i wysoki chód, co poważnie utrudniało utrzymywanie się w siodle. Nie minęło pół minuty, gdy Kemer wylądował na ziemi. Hati zatrzymała się i obróciła, mając minę tak potulną, że wyglądało to wręcz absurdalnie. Niezrażony dosyć bolesnym upadkiem chłopak wstał, obmacał potłuczone plecy i podszedł do wierzchowca.
- Nie jesteś skłonna do współpracy, co? – zapytał nieco drżącym głosem. Klacz znów posłała mu przepraszające, groteskowo fałszywe spojrzenie i schyliła się do kilku marnych źdźbeł trawy pod swoimi kopytami.
- Ze mną nie wygrasz – oznajmił Kemer i znowu wsiadł na klacz. Hati parsknęła ze złością i znów ruszyła żwawym kłusem. Tym razem chłopak ścisnął jej boki kolanami i ściągnął wodze, jednak jedynym tego efektem było wykręcenie łba zwierzęcia do tyłu i wystawienie przez nie języka oraz przejście do szarpanego galopu. Po parunastu krokach ratur strzelił z zadu, a Kemer wylądował na jego szyi. Najszybciej, jak tylko mógł, poprawił nogi w strzemionach i odchylił się w siodle do tyłu. Hati znów wierzgnęła, jednak już bez takiego efektu. Jeździec ściągnął jej łeb w lewo, zmuszając ją do zataczania szerokich okręgów. Z początku wierzchowiec bronił się, strzelając z zadu i machając szyją, jednak po dłuższym czasie biegania w kółko uspokoił się nieco, opuścił głowę na wysokość nadgarstków i prychnął pokornie. Kemer poluzował wodze, w każdej chwili jednak gotów do ponownego skrócenia ich – nie ufał jeszcze całkowicie raturowi. Hati zwolniła do stępa i wreszcie zatrzymała się całkowicie. Z pyska i wywieszonego języka kapała jej gęsta piana, a boki lśniły potem. Podniosła głowę i dotknęła koniuszkiem nosa łydki Kemera, patrząc na niego pytająco. Chłopak poklepał ją po szyi, zebrał wodze i wydał stanowczym, lecz spokojnym głosem komendę.
- Ruszaj, Hati.
O dziwo, klacz usłuchała. Przeszła kilka kroków powolnym, sennym stępem, zanim nie padła kolejna komenda.
- Kłusem, Hati.
Zakłusowała, tym razem wydłużając i obniżając wykrok i przyciągając pysk do piersi. Jeździec zatrzymał ją ściągnięciem wodzy. Przystanęła tak, że jej przednie i tylne nogi wpisały się w kwadrat. Chłopak zsunął się z jej grzbietu i odpiął popręg. Zdjął siodło i przewiesił sobie przez lewe przedramię. Prawą ręką złapał wodze i poprowadził klacz w stronę bramy, przy której czekał jego ojciec. Był już starszym mężczyzną, o siwych, spływających mu na ramiona włosach i brązowych oczach. Wydawał się być zadowolony z tego, co zobaczył.
- Nieźle, jak na pierwszy raz – powiedział, przejmując od syna siodło. – Ale pozwalasz jej na zbyt wiele.
- Wiem, ojcze – mruknął Kemer, w głębi duszy ciesząc się pochlebstwem usłyszanym od zwykle surowego i wymagającego rodziciela. Wszedł z Hati do dużego, bo mającego piętnaście na piętnaście stóp boksu w murowanej stajni, zdjął jej kantar i zaczął szczotkować lnianą, szorstką ścierką jej skąpą sierść na grzbiecie i bokach. Potem podsunął jej metalowe wiadro z letnią wodą. Klacz napiła się kilku niewielkich łyków i stanęła w kącie boksu, wystawiając łeb przez szerokie okno. Ojciec Kemera znowu się wtrącił.
- Przeprowadź ją parę kroków, żeby ochłonęła.
Chłopak kiwnął głową, w pełni ufając poradom ojca, znów założył niezadowolonej z takiego obrotu sprawy klaczy uprząż i wyprowadził przed stajnię. Pozostałe należące do rodziny Laeów wierzchowce – trzy izabelowate konie i jeden wałach ratura – wyjrzały zaciekawione ze swoich boksów, rżąc do wyprowadzanego zwierzęcia. Hati zarżała w odpowiedzi i zatańczyła w miejscu, omal nie wyrywając się właścicielowi. Kemer uspokoił ją stanowczym szarpnięciem wodzy i powiódł na tyły budynku, aby nie rozpraszały jej ogiery. Ona jednak była uparta i w końcu sznur wyślizgnął się z rąk chłopaka, a uradowana Hati odbiegła wysokim, żwawym kłusem z trzymanym prostopadle do ziemi łbem, parskając zalotnie do trzyletniego ogiera o złocistej sierści. Ma bardzo zły gust, pomyślał Kemer, odciągając ją od konia, który podskubywał już kark ratura, zdradzając spojrzeniem i cichym prychaniem swe zamiary.

~~~~~~
Ja wiem, że piszę haniebnie krótkie rozdziały, ale co poradzić?
Dedykacja dla.. w sumie nie wiem, dla kogo. Dla wszystkich czytających bloga xD

4 komentarze:

  1. Poważnie pierwszy komentarz?
    Musisz coś zrobić, żeby więcej osóbek Cię odwiedzało. ;)
    Haha, chciałabym pisać takie opisy. Serio!
    Rozwaliła mnie ta Hati. I szkoda, że jak z niej spadł, nic poważnego sobie nie zrobił, ihaha. Uwielbiam tragiczne zakończenia ;p.
    Nie wiedziałam, że zad ma szyję. ° Tak, tak - wiem, że chodzi o co innego, ale po prostu nie mogę powstrzymać się od skojarzeń. °
    Izabelowate? A co to znaczy? xD
    Haha, jaka końcówka.
    No, potwierdzam. Dobrze, że chociaż się przyznajesz. ;D
    Dziękuję. xD
    I tak mi się przypomina, odejdę trochę od tematu bloga, bo nie wytrzymam, haha: "he told me I scared the living shit out of him, I told him that's impossible, because he was already dead". Hahah. Słowo w słowo nie odtworzyłam na pewno. ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje opisy wcale nie są dobre...
      Najlepsze jest to, że Hati wymyśliłam w pierwszej gimnazjum na niemieckim, rysując po marginesie, i dwa lata przeleżała w szufladce "kiedyś się przyda" :D
      Co? o.e
      http://straightfromthehorsesmouth2you.files.wordpress.com/2011/10/palomino-horse.jpg - to jest izabelowaty koń.
      Wybacz xd
      Nie potrafię pisać dłuższych. Nigdy nie potrafiłam.
      Nie ma za co.

      Usuń
    2. To są lepsze od moich, w każdym bądź razie.
      Czasami stare pomysły to dobre pomysły. ;)
      Wybacz za moją niewiedzę.
      Jest! xD

      Usuń
    3. Eee, nie.
      Często.
      Wybaczam.

      Usuń