wtorek, 26 listopada 2013

Rozdział II. Cena głupoty - Andre

Czternastolatek przesunął dłonią po puszystej, jasnej, czarno nakrapianej szyi kuca, wyczuwając, jak ten drży z zimna. Zdawał sobie sprawę z tego, że zabieranie ze sobą wrażliwego wałacha na taką pogodę nie jest dobrym pomysłem, ale żadnemu innemu wierzchowcowi nie ufał tak, jak staremu Svaipnirowi. Wiał przeszywająco zimny wiatr, niosąc ze sobą kurtyny śniegu, które bezlitośnie uderzały w jeźdźca. Świeże zaspy sięgały już nadgarstków kuca, który do najniższych nie należał, miał bowiem prawie pięć stóp w kłębie. Andre nasunął głębiej obszyty lisim futrem kaptur i na powrót wpatrzył się w oblodzoną ścieżkę, znikającą między przygiętymi ciężarem śniegu świerkami. Od dziesięciu dni przyjeżdżał tuż przed zmrokiem na wschodnią granicę Renarlig, aby wypatrywać swojego ojca, który według informacji przywiezionej przez posłańców dwa tygodnie wcześniej, miał niedługo wrócić spoza granicy Dzikich Krajów. Słońce zniknęło już za odległymi wzgórzami za plecami Andrego. Chłopak westchnął cicho, wydychając gęsty kłąb pary, poklepał Svaipnira po szyi i ściągnął wodze, zawracając kucyka, który z trudem wyszarpnął krótkie nogi ze sterty śniegu. Nie zdążył ujechać pięciu jardów, gdy rozległ się za nim dźwięk rogu,  a potem uszu chłopca doszedł stłumiony przez półmetrową warstwę śniegu tętent setek kopyt. Andre obrócił się odruchowo w siodle, przypadkowo pociągając za wodze i zmuszając swojego taranta do zwolnienia kroku. Svaipnir parsknął gniewnie, zaraz jednak postawił uszy, obserwując nadjeżdżających żołnierzy z zainteresowaniem niemal tak dużym, jakie przejawiał jego właściciel.
Na czele oddziału, spowity w długi płaszcz podszyty futrem białego niedźwiedzia, jechał sir Natan Vynter, ojciec Andrego. Niedawno dobiegł czterdziestki, jednak od zawsze wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Dopiero teraz Andre zorientował się, że wszyscy mówiący mu, że wdał się w ojca, mieli rację. Nastolatek miał bowiem te same wysokie kości policzkowe, prosty nos i wyraz jasnych oczu – tyle że o ile Natan miał oczy najogólniej mówiąc jasnoniebieskie, o tyle Andre odziedziczył ich szarozielony kolor po matce, a rudobrązowe włosy zaczesywał do tyłu, w przeciwieństwie do ojca, który o takie sprawy nie dbał. Lord Lof-Vynter dosiadał wierzchowca prezentującego się równie okazale, jak on – potężnego, wysokiego w kłębie na ponad sześć i pół stopy śnieżnobiałego ogiera o gęsto owłosionych pęcinach, baranim profilu łba i grzywie i ogonie krótko podciętych. Długie uszy konia zawsze były skierowane lekko do tyłu, a szerokie czoło było wypukłe, co – jak Andre dobrze wiedział – było uznawane za niezawodną oznakę złego charakteru zwierzęcia. I w tym przypadku się to sprawdzało. Chłopiec od zawsze bał się tego konia, i myślał sobie nie raz, że pasowałoby do niego miano „Demona”, sir Natan jednak nazywał zwierzę po prostu Koniem. Teraz ogier, o wiele przewyższający Svaipnira, podniósł lekko łeb na długiej, umięśnionej szyi i poruszył nieznacznie uszami. Ciemnobrązowe oczy spojrzały z wyższością na włochatego kuca, a z wielkich nozdrzy wydobyła się gęsta, mlecznobiała chmura pary, rozwiewająca się powoli w zimnym powietrzu. Nad całym, liczącym około stu jeźdźców oddziałem miotała się w konwulsjach szarpana wiatrem biała chorągiew, na której widniał stojący dęba, jasnoszary renifer – herb rodu Vynterów.
Nawet, jeśli Natan zdziwił się na widok swego najstarszego syna, nie okazał tego po sobie. Zrównał się z nim, a Svaipnir prychnął głośno, tuląc uszy i wbił żółte zęby w nasadę szyi Konia, bo wyżej nie dosięgał.
- Przytrzymaj go krócej – powiedział beznamiętnie ojciec Andrego, ściągając lekko prawą wodzę, aby uprzedzić kontratak swego rumaka. Chłopiec bez słowa zebrał wodze, wykręcając łeb kuca w lewo. Niezadowolony takim postępowaniem swego jeźdźca Svaipnir zarżał stłumionym głosem i otworzył pysk, próbując wypchnąć językiem wędzidło. Andre klepnął go w łopatkę, jednak wierzchowiec zignorował to i znowu gniewnie parsknął.
- Nie powinieneś go wyprowadzać na taką pogodę. Zaziębi się i tym razem może nie przeżyć – stwierdził Natan, znowu nie zaszczycając syna choćby spojrzeniem. Andre wbił wzrok w przedni łęk swojego siodła.
- Wiem – mruknął cicho.
- Wiesz, a mimo to nadal to robisz – odparł ojciec z nutą nagany w głosie. Czternastolatek znów szarpnął wodze swego kuca, powstrzymując go przed kolejnym podgryzieniem ogromnego konia, i odważył się zadać pytanie, drżąc z niecierpliwości.
- Ilu Erpenów wysłałeś do Helvadu? – Zawsze go to interesowało. Było to, odkąd pamiętał, pierwsze pytanie, które zadawał ojcu, gdy ten wracał z Dzikich Krajów. Nie było mu dane jednak pytać o to zbyt często, bowiem widywał ojca raz na rok, a zdarzało się, że nawet rzadziej.
- Czterech. Mogło być i pięciu – Kątem oka Andre zauważył, że dwóch braci Brink, dwudziestoparoletnich blondynów, ściągnęło na te słowa wodze swoich kasztanowatych koni, patrząc po sobie ze zmieszaniem. Zastanawiając się, dlaczego tak żywiołowo zareagowali, Andre znów przystopował Svaipnira, odpowiadającego bardzo gwałtownie na najwyraźniej niewerbalne zaczepki Konia. Co go ugryzło?, pomyślał chłopak, ciągnąc za wodze, aż kuc zatańczył w miejscu, a zaraz potem powrócił do krótkiego kłusa, który był dla niego konieczny, aby dorównać kroku wielkiemu ogierowi, posuwającego się do przodu stępem, długimi, niskimi krokami. Gdyby konie potrafiły warczeć, to właśnie taki dźwięk wydobywałby się z szeroko otwartego pyska Svaipnira. Zamiast niego pojawił się jedynie kłąb pary, a kuc parsknął, pochylając głowę i trzęsąc się z zimna. Koń przechylił nieco potężny łeb, zerkając jednym okiem na zziębniętego kucyka. Andre mógłby przysiąc, że rumak uśmiechnął się lekko z pogardą. Nienawidzę tego bydlaka, przemknęło mu przez głowę, kiedy znowu wykręcił łeb szarpiącego się coraz gwałtowniej kucyka.
Po półgodzinie drogi oddział dotarł do Lof-Vynter, stolicy lenna Renarlig. Miasto otoczone było palisadą i wałem ziemnym, a niskie, drewniane domy stały ciasno stłoczone wokół siedziby rodu Vynterów. W całym Królestwie Północy było kilka takich miejscowości, założonych przez najbardziej wpływowe rodziny. Lof-Vynter znajdowało się spośród nich najbliżej granicy Dzikich Krajów – wielkie, groźne góry majaczyły na wschodzie, a czasem niewielkie grupki Erpenów przebijały się przez nie, tylko po to, aby zaraz ratować się ucieczką, bądź też zostać rozniesionymi w pył przez ludzi Północy. Setka koni wjechała wolnym stępem przez trzynastostopową bramę, widniejącą w palisadzie wysokiej na dwadzieścia stóp. Ich kopyta zadźwięczały przez chwilę na brukowanej drodze, zaraz jednak natrafiły na sporą zaspę, leżącą w poprzek drogi i ucichły. Po obydwu stronach ulicy znajdowały się długie rzędy domów z jasnego, sosnowego drewna. Biały ogier przekroczył stertę śniegu jednym, długim krokiem, a tarantowaty kuc, bezskutecznie próbujący dotrzymać mu kroku, potknął się i omal nie wylądował na poboczu. Andre pociągnął za wodze, pomagając wierzchowcowi stanąć nieco pewniej na nogach. Rozejrzał się, nieco zażenowany. W międzyczasie, gdy on szarpał się ze Svaipnirem, zdążyło go minąć już kilkunastu żołnierzy. Natan zupełnie zignorował wybryk starego kuca, podobnie jak – co było zadziwiające – Koń, i nawet nie ściągnął wodzy, kiedy jego syn prawie wylądował w blisko dwumetrowej, oblodzonej zaspie. Czternastolatek wzruszył ramionami, czekając cierpliwie, aż miną go wszyscy jeźdźcy, bowiem droga była dosyć wąska.
Powlókł się za nimi niemrawym stępem. Svaipnir parskał zirytowany, wstrząsając grzywą i kłapiąc zębami centymetry od długiego, białego ogona jadącego przed nimi kasztanowatego wałacha. Chłopak nie potrafił, i nawet nie chciał nad nim zapanować. Droga wznosiła się i falowała po stromym zboczu wzgórza. Wśród chat zaczęły przeważać budynki przynajmniej częściowo murowane. Było też coraz więcej dwupiętrowych domów. Dropiaty kuc ślizgał się i potykał na oblodzonych, brukowych płytach. Kilka razy powinęła mu się noga i zatrzymywał się dopiero na kupie śniegu na poprzednim zakręcie drogi. Andre nie po raz pierwszy w życiu zaczynał mieć dość swojego wierzchowca. Svaipnir nic sobie nie robił z tego, że sędziwy jak na konia wiek piętnastu lat zobowiązywał go do zachowania przynajmniej odrobiny powagi. Po dłuższym wspinaniu się na wzgórze, porośnięte gdzieniegdzie iglastymi krzakami, kolumna jeźdźców dotarła do wznoszącego się na niemal pięćdziesiąt stóp muru z szarego granitu. Otwarta teraz, wysoka i szeroka na co najmniej dwadzieścia stóp brama widniała w wieży na planie kwadratu, sięgającej stu stóp wysokości. Identyczne wieże znajdowały się w odstępach kilkudziesięciu jardów na całej długości muru szerokiego na tyle, aby po jego szczycie mogło przejechać obok siebie pięć koni. Przeważnie kasztanowate i gniade wierzchowce żołnierzy skręciły, znikając wkrótce za załomem muru. Kuc Andrego nadstawił uszu, odprowadzając je wzrokiem, i prychnął, wykorzystując okazję podejścia bliżej białego ogiera, którego jedyną reakcją było smagnięcie Svaipnira ogonem po oczach. Po tym, jednym z nielicznych, akcie samowoli wierzchowiec wjechał przez bramę, a Svaipnir podążył za nim, szarpiąc się i stając co parę kroków dęba, ku przerażeniu i zdenerwowaniu swojego jeźdźca.
W północnym skraju rozległego, pokrytego grubą warstwą śniegu placu widać było trzypiętrowy budynek z tej samej skały, co mur, uwieńczony basztą prawie dwa razy wyższą od tych widniejących w murze. Po lewej znajdowały się niskie, ceglane stajnie, a po prawej kilka innych budynków, nad których przeznaczeniem Andre się nigdy specjalnie nie zastanawiał. Na progu jednego z nich leżało wielkie, szare stworzenie, przypominające wilka, jeśli nie liczyć skórzanej obroży na włochatej szyi i zagiętej końcówki prawego ucha. Teraz podniosło łeb, węsząc, po czym zerwało się i ruszyło pędem w stronę koni. Dla starego Svaipnira przebrała się miarka. Kuc zarżał przenikliwie, wybijając się ze wszystkich czterech nóg i odskakując na trzy jardy w bok. Tym razem chłopiec nie utrzymał się na jego grzbiecie, tylko z głuchym hukiem runął na ziemię. Zerwał się natychmiast, wypluwając śnieg i chwytając obolałą ręką wodze wierzchowca. Nie zważał na tępy ból w prawym boku, patrzył jedynie, jak ogromny wilczur o imieniu Kieł – nadanym w zasadzie nie wiadomo przez kogo – skacze z niepoważną radością wokół ogromnego siwka, szczekając basowo i machając puszystym ogonem. Koń znosił wygłupy psa ze stoickim spokojem, kładąc jedynie uszy nieco bardziej płasko. Jego jeździec natomiast rzucił synowi przeciągłe, wyprane z emocji spojrzenie. Kiedy Kieł zorientował się, że nie ma co liczyć na ciepłe powitanie ze strony swego pana, przestał ujadać i ruszył wolnym truchtem w kierunku Andrego, merdając wściekle ogonem. Svaipnir zarżał ogłuszająco, wyrwał wodze z ręki chłopca i umknął galopem. Pies zatrzymał się tuż przed nastolatkiem, węsząc głośno i patrząc na niego wyczekująco. Andre bez większego przekonania podrapał wilczura za uchem, kątem oka zauważając swoją matkę i starszą siostrę.
Villemo miała trzydzieści siedem lat, wciąż jednak uważana była powszechnie za piękną i pociągającą kobietę. Niejeden zazdrościł lordowi Vynterowi takiej żony, ale tylko kilku odważyło się powiedzieć to na głos. Matka Andrego miała, tak samo jak on, zielonoszare oczy, a długie, falujące lekko, jasnobrązowe włosy o miedzianym połysku sięgały do połowy pleców. Teraz kryły się pod szarym futrem, którego kaptur rzucał cień na jej twarz. Jej jedyna córka – i zarazem najstarsze dziecko – siedemnastoletnia Shira, była do niej bardzo podobna, choć oczy miała niebieskie po ojcu, a ognistorude włosy opadały jej na plecy, sięgając aż do pasa. Ubrana była w prostą, białą suknię do kostek, w kilku miejscach poznaczoną plamami błota. Trzymała w prawej ręce wodze Svaipnira, a lewą gładziła kuca po łbie, rzucając młodszemu bratu na przemian pogardliwe i porozumiewawcze spojrzenia. Od zawsze miała podejście do zwierząt, nawet tak – zdaniem Andrego – głupich, jak stary Svaipnir. I od zawsze nienawidziła siedzieć bezczynnie w zamku. Podeszła do brata, ciągnąc za sobą kuca, który podejrzliwie wpatrywał się w wielkiego psa, drżąc i poruszając uszami w przód i w tył. Kieł przekrzywił łeb, także patrząc na nadchodzące zwierzę, a potem szczeknął raz i drugi i podbiegł do niego. Shira omal nie upadła, gdy Svaipnir uskoczył nagle, jednak utrzymała wodze i pociągnęła wierzchowca z powrotem, przemawiając do niego uspokajająco. Podała wodze Andremu, a sama poszła po Konia. Andre westchnął z rezygnacją i ruszył w stronę stajni. Kuc ochoczo rzucił się szybkim kłusem, starając się jak najbardziej oddalić od podekscytowanego wilczura.
Stajnia nie była zbyt wysokim budynkiem. Do wysokości metra była murowana, wyżej zaś drewniana. Przegrody miały trzy na pięć metrów, wyłożone były śmierdzącą, nadgniłą słomą, i zamykane rozpadającymi się drzwiami. Svaipnir wpadł do pierwszej z brzegu, zahaczając jedną z tylnych nóg o próg, wyrywając się Andremu, i prawie się przewrócił. Skulił się w kącie, patrząc szeroko otwartymi oczami na psa, który zajrzał do boksu, węsząc z zainteresowaniem. Po chwili wilczur wręcz wytarzał się w przesiąkniętej końskim moczem słomie, a na jego pysku malowała się prawdziwa rozkosz. Andre przez jakiś czas patrzył na niego osłupiały, zanim wreszcie oprzytomniał i podszedł do trzęsącego się ze strachu kuca. Chwycił za boczny pasek ogłowia, a Svaipnir zarzucił gwałtownie łbem, przebiegając w drugi kąt stajni.
- Wystarczająco już mi narobiłeś dziś wstydu – warknął na niego Andre.
- Niewystarczająco, jak dla mnie – rozległ się w drzwiach rozbawiony głos. Shira trzymała Konia przy pysku, sięgając potężnemu zwierzęciu ledwie do łopatek, i uśmiechała się drwiąco.
- Nikt cię nie pyta o zdanie – mruknął jej brat, walcząc z popręgiem od siodła przebierającego nogami w miejscu Svaipnira.
- Wiem – Dziewczyna wzruszyła ramionami, po czym spojrzała na turlającego się po podłodze stajni psa. – Kieł, wypieprzaj stąd – powiedziała, nie starając się specjalnie o dobór słownictwa. Była to kolejna z wielu jej specyficznych cech – nie wysławiała się tak, jak przystało na córkę lorda Północy. Choć jej bratu jak najbardziej to pasowało. Wilczur wstał z podkulonym ogonem, patrząc żałośnie na Shirę, i wylazł ponuro ze stajni, kładąc się na swoim zwyczajowym miejscu. Dziewczyna wprowadziła wielkiego ogiera do sąsiedniego boksu. Koń bez oporu pochylił łeb, pozwalając jej zdjąć ogłowie. Andre patrzył na to z irytacją, on bowiem wciąż próbował ściągnąć z roztrzęsionego Svaipnira siodło. Wreszcie mu się to udało, powiesił je na przegrodzie i chwycił grzywę kucyka, przeklinając pod nosem jego głupotę. Rozpiął ogłowie i zdjął je z łba zwierzęcia, które natychmiastowo skoczyło w stronę wyjścia, nie dając chłopakowi czasu na reakcję.
- Teraz po niego idź – powiedziała ze złośliwym uśmiechem Shira, patrząc za uciekającym kucem. – Nie, już nie musisz – dodała po chwili, gdy jej brat odkładał uzdę, szykując się na gonitwę za tym przeklętym zwierzakiem. Svaipnir, z niezbyt zadowoloną miną i przygiętym nisko łbem, nadszedł prowadzony przez Natana, trzymającego długi kosmyk białawej grzywy kuca. Andre przełknął głośno ślinę.

~~~~~~
Taa, proszę się nie czepiać Natana, proszę się go nie czepiać...
EDIT: Co z tego, że jest rudy.. :D
Choć może nikt się nie zorientuje...
Dedykacja tym razem dla.. Angie, która mnie wspiera, zwłaszcza w sprawach dotyczących Natana. I nikt nie wie czemu, prawda?..

6 komentarzy:

  1. I kolejna doza epickości.. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powalającej epickości ;)
      Epickością jest Natan!
      Choć nie jest rudy.
      Szkoda.

      Usuń
  2. Uwaga!!!
    Teraz używa się słowa 'epickaśne', a przynajmniej ja go używam. ;D Taa, moje słowo, jak strofakata i... inne.
    Bawi mnie to, że dodam Ci najdłuższy, ale jeden z krótkich komentarzy. ;)
    Niechże Ci się japyczka ciszy. W głuszy ciemnej niszy.
    Dobra, sama nie wiem, co gadam.
    Ty to chyba bardzo lubisz konie, coo? ;)
    Z tą Shirą szmirą mnie położyło. Ktoś ma podobnego nicka - Shiro, w sensie.
    Dlaczego? Zabić gnoja, i to tak z mocną dozą zajebistej zajebiozy! Wybacz mi, ale wyobraziłam sobie taką epicką scenę, jak ginie robiąc parodię do "Wrecking Ball". W sensie, że stary dziad do niego: I'm here for the porn, a on tak: I don't wanna... {wiesz, co odrzekł} i tu spada na niego taka wielka kula. Dobra, to głupie.
    A wredna Ang nawet nie podziękowała.
    Czekam na kolejny rozdział. (;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest epickaśne...
      Ano.
      Jakiego gnoja? ;__;
      Nie nadążam...
      Właśnie jest kłopot, bo utknęłam w połowie i brakuje mi koncepcji.

      Usuń
    2. A co jest, jak nie to? Wyjebaśne? xD
      Natana.
      Już nadążasz.
      Na pewno kiedy tam je zdobędziesz.
      Powodzenia.

      Usuń
    3. Nie.
      Nie jest gnojem ;__; Jest socjopatą xD
      Nie, nie nadążam.
      Wszystkie linijki zaczęły się od słowa "nie" o.e

      Usuń